Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/382

Ta strona została przepisana.

— Co też ty mówisz? O! nie, oh! nie... To byłby wstyd dla mnie gdybym myślała o jej pieniądzach. Przyznałabym ci się, ty wiesz, że ja nie kłamię nigdy, ale ja sama niewiem co mi było, przejęła mnie jakoś ta wiadomość, zrobiło mi się dziwnie smutno, ah! widzisz, tak jakoś smutno, jakby mi się zdawało, że wszystko już dla mnie skończone... To niezawodnie wyrzut sumienia, żal, tak, żal, żem ją opuściła tak grubiańsko, tę biedną, schorowaną, niedołężną staruszkę, tę kobietę, co mnie nazywała swoją córką. Źle postąpiłam i ten postępek z pewnością nie przyniesie mi szczęścia. Nie, nie mów mi, że tak nie jest, ja to czuję dobrze, czuję, że odtąd dla mnie wszystko skończone.
I rozpłakała się, dławił ją żal dziwny, którego natury nie mogła pojąć jasno, po za tem jedynem wrażeniem, że istnienie było zepsutem zupełnie, że w życiu nie mogła nic się już spodziewać więcej nad nieszczęścia.
— Dajże pokój, otrzyj oczy — mówił rozrzewniony, serdeczny znów dla niej. — Ty, coś nie była nigdy nerwową, czyż podobna, abyś sobie tworzyła chimery i udręczała się sama... Cóż u licha, przecież wypłyniemy z naszych kłopotów! A naprzód wiedzże, że to dzięki tobie znalazłem ten mój obraz.. Cóż? widzisz, że nie jesteś przeklętą, skoro przynosisz szczęście!
Śmiał się, ona wstrząsnęła głową, widząc, że chce koniecznie wy wołać na jej usta uśmiech.