— Gdyby nie to przeklęte zimno, byłaby już skończona — odpowiedział. — Czekaj, zobaczysz ją.
Podniósł się, posłuchawszy tylko poprzednio czy już poczyna piec dudnić. W pośrodku pracowni, na wzniesieniu zrobionem z paki, wzmocnionej poprzecznemi deskami, wznosiła się statua, poowijana w stare płótna; płótna te zmarzłe silnie, stwardłe, łamiąco się na fałdach zarysowywały kontury pod tą Małością całunu. Było to nakoniec dawne jego marzenie, nieurzeczywistnione dotąd dla braku pieniędzy: postać stojąca, owa „Kąpiąca się“, której z dziesięć chyba modeli walało się a niego, od lat kilku. W chwili buntowniczego zniecierpliwienia, sfabrykował sobie sam armuturę z trzonków miotły, zrzekając się potrzebnych żelaz, w nadziei, że i drzewo będzie dość mocne. Od czasu do czasu probował odjąć płótno, żeby ją zobaczyć, ale płótno nie odchodziło jeszcze.
— Do licha! — mruknął — trochę ciepła jej się przyda... To przywarło do niej, istny pancerz...
Płótno trzeszczało pod jego palcami, pękało w kawałki lodu. Przeba było czekać, aby odtajało nieco od ciepła i z tysiącem ostrożności począł ją odwijać z tego spowicia, naprzód głowę, potem piersi, potem biodra, ssczęśliwy, że ją znów widzi nieuszkodzoną, uśmiechając się
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/389
Ta strona została przepisana.