pidła. Nakoniec asysta zjawia się przed trumną, kropi zwłoki. Poczem cały orszak opuszcza kościół, zamieniwszy z rodziną uścisk dłoni. Na dworze jasny blask dnia olśniewa oczy wychodzących z ciemności.
Ranek jest piękny i ciepły, jak w czerwcu. Na niewielkim placyku przed kościołem powstaje tłok, w którym orszak z trudnością ustawia się w dawnym porządku. Ci, którzy nie mają zamiaru iść dalej, znikają niepostrzeżenie. W perspektywie ulicy widać już o jakie dwieście metrów kołyszące się pióropusze karawanu, a plac ciągle jeszcze pełen jest pojazdów. Na wszystkie strony rozlega się trzask drzwiczek i nagłe uderzenia kopyt o bruk. Powoli woźnice przyłączają się jeden za drugim do długiego łańcucha karet i kondukt odpływa znowu zwolna w stronę cmentarza.
Uczestnikom pogrzebu w pojazdach bardzo dobrze. Niejednemu zdawać się może, że to wiosenna przejażdżka, krok za krokiem, po lasku bulońskim. Ponieważ karawanu nie widać z głębi karet, zapomina się więc wkrótce o pogrzebie i wszczyna się gawędka między damami na temat horoskopów letniego sezonu, wśród mężczyn o interesach.
— Czy kochana pani przyjedzie tego roku znowu do Dieppe?
— Prawdopodobnie. Nieprędzej jednakże niż w sierpniu. W sobotę wyjeżdżamy do naszego majątku nad Loirą.
Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.