Strona:PL Zola - Płodność.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

— Czegóż się mam lękać, gdy noc taka piękna, cicha, dobroczynna... Ale ty... czyż naprawdę nie miałeś ochoty pocałować mnie o dziesięć minut wcześniej?...
Te proste słowa do łez go wzruszyły. Wszystko, co przed godziną przeżył w Paryżu, wydało mu się teraz wstrętne, poniżające. Objął ją ramionami, przytulił do siebie i wymienili z sobą głęboki, miłosny pocałunek, spleceni w uścisku, wśród wiejskiej ciszy i spokoju wionącego od drzemiącej ziemi. Po palącym bruku Paryża, po dniu wyczerpującej pracy i wrażeń, po olśniewającem świetle lamp elektrycznych, jakże rozkoszną była ta głęboka cisza, poważne milczenie pól i lasów, tonących w miękim, niebieskawym zmroku. Jak wypoczywająco przedstawiały się te olbrzymie równiny, odświeżone tchnieniem wieczora, rozmarzone przyszłą płodnością, w oczekiwaniu jutrzejszego słońca! Ile zdrowia, ile uczciwości i szczęścia promieniowało od tej natury, będącej w ciągłym porodzie, zasypiającej pod nocną rosą, dla tem radośniejszego przebudzenia się z jutrzenką, wciąż odmładzanej strumieniem życia, spływającego aż na najdrobniejsze pyły na drodze!
Zwolna, jakby ociągając, się, Mateusz usiadł z Maryanną na nizkim, szerokim parapecie murowanego mostu. Trzymał ją na sercu, mocno przytuloną do siebie; oboje czuli potrzebę takiego wypoczynku po całodziennej rozłące i słodko