Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/357

Ta strona została uwierzytelniona.

ce po wązkich, schodami przerywanych uliczkach wzgórza Montmartre, lecz pomimo, iż zwolna okrążali olbrzymi las rusztowań, wznoszących się przy budującej się bazylice, nie postrzegli tu nigdzie szczuplej sylwetki starego księdza Rose, ale za to spotkali Tomasza powracającego do domu z fabryki Grandidiera. Twarz miał rozjaśnioną i niezwykle wesołą, a chociaż zawsze był milczący, zawołał z ożywieniem:
— Jestem kontent! Zdaje mi się, że tym razem znalazłem i wreszcie zbuduję mały motor własnego pomysłu! Stryju, powiedz ojcu, że wszystko idzie pomyślnie... i niechajże nam prędko wraca do domu!
Franciszek i Antoni zapromienili radością brata i równocześnie rzuciwszy się ku niemu, zaczęli mu winszować i ściskać go serdecznie. Piotr patrzał ze wzruszeniem na grupę trzech braci, złączonych uściskiem i żyjących w tej chwili jednem tylko sercem, przepełnionem tą samą radością i dominującem uczuciem, że chory ojciec prędzej wyzdrowieje, gdy się dowie o pomyślnej wiadomości. Jakże gorącą była synowska miłość tych trzech pięknych olbrzymów, tak bardzo do siebie podobnych z powierzchowności, a różnych kierunkiem obranej pracy! Piotr, im bliżej poznawał swych bratanków, tem więcej ich cenił, w tej chwili zaś był porwany pięknem wiążących ich uczuć. Przy pożegnaniu rzekli prawie równocześnie: