Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/453

Ta strona została uwierzytelniona.

mać je do mojej dyspozycyi... Dziś jeszcze zobaczę się ze czcigodnym księdzem Rose, on zawsze ma mnóstwo protegowanych przez siebie biedaków, którym nie może przyjść z pomocą, jakby tego pragnął... zatem powiem mu, że pani ma miejsce dla jednego starca w Przytułku... Uszczęśliwionym z tego będzie i natychmiast kogo przyprowadzi...
— Dobrze... i owszem... — rzekła baronowa jąkając się. Bardzo będę szczęśliwa... Kiedy pan zechce... poczekam... postaram się poczekać... może się to da zrobić... niewiem... i owszem... i owszem...
Drżała nerwowo z bólu i niewiedziała co mówi. A pragnąc go rychlej odwołać Gerarda od córki, wpatrzyła się w niego, zapominając o obecności Piotra. Pod naciskiem rozpaczliwego jej spojrzenia, Gerard zdołał się wyswobodzić z rąk Kamilli i przyszedł powitać jej matkę.
— Jakże rzadko cię teraz widujemy, kochany panie Gerardzie! — zawołała wesoło, siląc się na swobodny uśmiech. — Co się z panem dzieje?...
— Byłem trochę niezdrów... Tylko temu niech pani przypisuje moją nieobecność... rzeczywiście byłem cierpiącym...
Był cierpiący! Patrzała teraz na niego z najwyższem zaniepokojeniem tkliwie kochającej matki, wiedzącej, że piękna, okazała postać Gerarda była tylko zwodniczym pozorem czerstwości i zdro-