Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/109

Ta strona została przepisana.

I rękę jej do ust przycisnął. Nie było to gorącem pocałowaniem kochanka, ale hołdem uwielbienia, oboje wrócili do jaskini. Igor tlejące węgle mchem rozżarzył. Dwa sajdaki rzucił i pęk strzał w ognisko.
— Niekiedyś byłbym to czyniąc kilkudziesięciu wrogów udarował życiem; palcie się, palcie strzały moje, płomieniem przysłużcie się panu, kiedy już wasze żelezca i pióra na nic się nie zdały; w dym i perzynę lećcie strzały moje, mróz z członków mi zdejmcie; jutro jeszcze ich kilku trupem obalę.
Przy ognisku zasiadł, a na jego ramieniu głowę oparła Maryna; za każdem słowem tchnienie jego po włosach jej buja, ręką opasał jej kibić, niekiedy po cichu na uściech pocałunek złoży. Ale już minęły owe czasy miłości pianej rozkoszą chwilową i nadziejami bez końca: wtedy żywe bywały rozmowy, iskry w oczach nie gasły, rumieniec gorączki nie schodził z lica. Do uścisków mięszały się westchnienia, pośród nich mózg się zakręcał, drżały kolana, serce to było, jak gdyby od piersi oderwać się chciało; to znowu ciszej się kołysząc omdlewało jak gdyby na wieki. Dziś on ją kocha równie mocno, i jej miłość wyżej ceni niż kiedykolwiek wprzódy; ale o kilka kroków przed grobem zadumał się o grobie. Uroczystość zwykła tym, którzy nie lękają się zgonu, z wiedzą pewną, że gardło dać trzeba, zastąpiła dawny jego zapał. Śmierć jest świętością nad świętościami. Jej zasłona migająca w cieniu, nim człowieka obmroczy do koła, już mu dostojność nadaje; bohater w ostatnich chwilach żywota jest kochankiem wieszczów, a kiedy opona zapadnie, pod jej całunem na wieki wieków giną drobne plamy; wróg sam nie śmie ich wspominać siedząc na zabitego mogile, a promienie chwały zostają w górze i unoszą się nad światem.
— Dla czegóż widma nie snują się naokoło — ozwał się Zarucki — przecie już nie daleko do wschodu słońca, które ostatni raz moją szablę obaczy w po-