Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/198

Ta strona została przepisana.
Młodzieniec.

Ah! powietrza, powietrza! Chodź na krużganek — mówić gdzie te świece się palą, niemogęl

Aligier.

Otóż i stoim już w pełni niebieskiego światła.

Młodzieniec.

Wszak te wstęgi z wód jasnych, te z mostów obręcze, te gondole szparkie jak strzały, czarne jak trumny, rozkoszne jak pośmiertne zbawienie; wszak te błękity, te gwiazdy źrenicujące po nich, ten księżyc taki palący mnie jak słońca wzrok; wszak to wszystko z miłości jest, miłością jest przed wiekami i na wieki? Wszak Bóg nim stworzył świat, zakochał się w niestworzonym jeszcze — i dla tego stworzony taki przecudny. Wszak tak? O Aligier! co mi się dzieje też!

Aligier.

Ty gorączkę masz!

Młodzieniec.

Powiedz mi, gdzie to było, gdzie to mogło być, gdziem ja ją spotkał już? A spotkałem raz, niezawodnie tak jakem żyw, spotkałem ją! I tak się męczę — i tak się znoję aż do krwi pamięcią a nie mogę, nie mogę sobie przypomnieć.

Aligier.

Ją? kogóż to?

Młodzieniec.

Jakto, jeszcze ci ja będę musiał opowiadać? Dziś tam na rynku św. Marka, z tym nieznośnym Bankierem-Księciem idąc, naglem obaczył postać gdzieś ujrzaną już. Zowią ją imieniem jej męża — jej mąż zwie się Rahoga — a ona Polką! Co? nie wiedziałeś żem ją spotkał? To mnie dziwi! ty mnie tak kochasz Aligier, a nie uczułeś nic?

Aligier.

Ah! strzeż się!