Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/353

Ta strona została przepisana.

one ich popiołów nie wzruszą nawet — one zaginą jak skowyczenia psa wściekłego co bieży i pieni się aż skona gdzie na drodze — a teraz czas już tobie wynijść z domu mego. — Gościu, wolno puszczam ciebie.

Pankracy.

Do widzenia na okopach świętej Trójcy.
A kiedy wam kul zabraknie i prochu...

Mąż.

To się zbliżym na długość szabel naszych. — Do widzenia.

Pankracy.

Dwa orły z nas — ale gniazdo twoje strzaskane piorunem.

(Bierze płaszcz i czapkę wolności.)

Przechodząc próg ten, rzucam nań przekleństwo należne starości. — I ciebie i syna twego poświęcam zniszczeniu.

Mąż.

Hej Jakóbie!

(Jakób wchodzi.)

Odprowadzić tego człowieka aż do ostatnich czat moich na wzgórzu.

Jakób.

Tak mi Panie Boże dopomóż.

(Wychodzi.)

IV.

Od baszt świętej Trójcy do wszystkich szczytów skał, po prawej, po lewej, z tyłu i na przodzie, leży mgła śnieżysta, blada, niewzruszona, milcząca, mara oceanu, który niegdyś miał brzegi swoje gdzie te wierzchołki czarne, ostre, szarpane, i głębokości swoje gdzie dolina, której nie widać, i słońce, które jeszcze się nie wydobyło.