Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Jemu nic się nie stało, ni go w powrozy spętano, ni tknięto żelazem; ale Marynę bez zmysłów, jakby senną dziewicę porwali i znów potokiem zeszli na schody, niosąc ją w zdobyczy, zlali się na dziedzińce. Czuwał nad nią Agaj-Han, czuwa jako dziecko czuwać może, westchnieniem i płaczem, stąpając za nieprzyjaciołmi.
Kiedy oddaliła się ta burza, kiedy już ni szczęku broni, ni świateł pochodni nie było w pustej komnacie, o jednem tylko, przed wejściem ciele, krwią oblanem zapomniano; ono ciało zaczęło, jakby z letargu się budzić, palcami słabo ruszać, rozmazując krew własną na podłodze, nogi wyciągać, to mocniej oddychać, jakby dla zrzucenia ciężaru z piersi, to się podnosić, aż znów opadłszy, przez chwilę jako martwe leżało.
Walka to była między życiem wracającem a śmiercią nie skorą do ustąpienia, walka długa, bolesna, odbyta pośród ciszy, targająca każdą żyłę rannego, kiedy wreszcie młodość i siły przemogły, oparł się na łokciu i spojrzał na około; już krew nie płynie, znać, że handżar nie dopełnił zlecenia Agaj-Hanowej ręki, a że przywykły do omdlewań z zadanych razów, nawykł i budzić się po nich, powstał natychmiast, z troskliwością ojca o dziecię szukał szabli i podjął z ziemi, potem uszy natężył i dalekim szumom pospólstwa się przysłuchiwał.
Żal jakiś przyćmił mu czoło, ale nie trwał długo, postąpił ku oknu i słabą kratę wyrwawszy, spojrzał w dół, na dziedzińcu pod nim i pusto i głucho, na dalszych huczno i płoną pochodnie. Nie namyślał się długo, nie raczył ręki ściągnąć do rany, bo czuł, że nie śmiertelna, ani się też wahał, jako zwykle czynią ludzie stojąc nad przepaścią, ale wdarł się na okno, dobrze znajomy wieży zaczął spuszczać się po niej obu ramionami trzymając się gzymsów, krat, ozdób, filarów, poręczy, nim nogami natrafił na jaką posadę,