Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/409

Ta strona została przepisana.

i na pancerzu wodza i na piersiach oblubienicy, ścina się już w czarniawe korale — nad tą krwią stygnącą, twarze ich oblane śniadem spokojem — jakby wspomnienie uśmiechu przystygło do ust dziewicy, niby cień — dumy ociąga się jeszcze na czole rycerza. — Znać, męka śmierci lekką im była wśród zachwytu ducha!


Starzec jak stanął tak stoi dotąd — nie jęknął, nie drgnął, nie pochylił się — przytomni, parci świeżymi przychodniami zwolna muszą posuwać się naprzód półkolem — wstrzymają oddechy, oburącz trzymają szable, by nie zabrzękły; lękają się chwili, w której pan ku nim twarz obróci. — Wielki Boże! przed tą twarzą nie stanie im serca!
Jezus Marya! jakież to dziwo? — On przywitał ręką przytomnych ludzko i wspaniale, tak jak zawżdy zwykł czynić — niby zadumany, niby nieświadom rzeczywistości wpatrywał się w ich postaci i przecierał powieki, a ognista gorączka płonęła mu na licach. — „Wina węgrzyna — niech wypiję zdrowie obywatelskie!“ — Nikt się nie ruszył — wszyscy skamienieli do koła. — „Krew tę obmyć nim moja dziewoja powróci“ — nikt się nie ruszył — każdy głowę spuścił nie mogąc znieść wzroku jego. — „Ha! wy nie wiecie, że to wszystko śni się nam. — Sen uparty, długi, przeklęty — ale wkrótce ranek być musi i przebudzę się.“ — To mówiąc szedł na krużganek. — Tu, nagle zdał się inną zaprzątniony myślą, przechylił się przez marmurowe poręcze, patrzał w lewo i w prawo, potem woła: „Mości Panowie bracia, chodźmy szukać państwa młodych, dziwno, że na przechadzkę wyszli sobie tak rano.“


I zaraz zstępuje sklepionemi wschody; tą samą drogą wczoraj synowiec wdzierał się na zamek. — U stóp wzgórza zerwał róż kilka: „to dla mojej dobrej dziewczyny — ciszej wiara — ciszej — zejdziem