Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/57

Ta strona została przepisana.

graża; szybę lodu trącą, a lód pęknie z trzaskiem, gdyby szklanna szyba; teraz przelatują łąkę, w młodą murawę grzęzną kopyta, a wilgoć kipi i smokcze pod spodem; dalej zgnieciona gałąź zaszeleści, kamyczki odskakując głucho zapadają w trawę. To znów szorują po roli, głębokie ślady po grzędach wydrażają, rozpłaszczone bryły spychają w bruzdy. Zaruckiemu i od biegu i od namiętności serce gwałtem bije. Marynie chłodne powietrze rumieniec po licach rozlało. Teraz obszar tych płaszczyzn jest jej więzieniem, księżyc wśród błękitów jej lampą. Rada i pełna otuchy, słowami drażni towarzysza, mówi mu o Kremlinie, o bitwach i sławie; a jemu tylko tego słuchać, bo za nie waży trudy, byleby dorwał się panowania i chwały, a przed śmiercią snu krótkiego w objęciach Maryny.
Do lasu wpadli, przesadzając zasieki z powikłanych krzewów. Ciemność i uroczystość boru dreszczem przejęła Marynę, * ale Sahajdaczny raduje się, że się dostał pod dęby i sosny, miło mu pomiędzy niemi, jakby w domu ojca. Lecą pod sklepieniem z liści, między któremi tu i owdzie czołga się promień księżyca, a wiatr szumi głosem tysiąców gałęzi, niezrozumiale, choć co chwila zda się, iż z tego zamętu pewniejsze wydobędą się tony, na które czeka przez długie godziny młodzieniec zakochany, lub pielgrzym dumający o Bogu, na które i chwili nie czekał Sahajdaczny, bo zrozumiał natychmiast tę mowę.
— To wiatr północny tak hasa, miłościwa pani, on na jutro napędzi chmury, więc gońmy co żywo do spławu i czajek, by pogodną jeszcze nocą odbyć żeglugę. I jedwabnym kańczugiem konia uderzył. Ten wyskoczy co tylko sił mu staje, a Maryny koń, porwany ramieniem męża, równie pędzi szybko. Znów na pole czyste się dobyli, powietrze zdaje się kipi około ich głów, tak głowami i piersią sieką powietrze; ogony ich z tyłu płyną jak ślad pienisty od rudla, kiedy statek pruje wodę wśród burzy; podkowy pod-