Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/63

Ta strona została przepisana.

On szczęściem pozbył się szyszaku, włosy zroszone połyskują w promieniach miesiąca, twarz jego do trupiej podobna, wszystkie mdłości konania na niej się odbijają; pasuje się rozpacznie w czystej srebrnej wodzie, która go otacza do koła, w której głębi księżyc się złoci, ozdoba grobu zgotowanego na dnie, ale on w tej chwili na nic już nie zważa. Jeszcze zostało się drżenie zazdrości w piersiach, lecz zapchnięte w głąb, bo dreszcz śmierci wziął górę, instynkt życia jedyną stał się namiętnością, pełną energii, wzywającą każden muszkuł, każdą żyłę do działania, rządzącą siłami ciała, tak jak miłość rządzi myślami mózgu; ostatnią zbawicielką w godzinie niebezpieczeństwa, kiedy rozum nieprzytomny sobie ustępuje z własnego tronu, z głowy człowieka. Coraz prędzej, coraz mocniej, potem coraz wolniej, coraz słabiej darł się ku brzegowi. Z początku przebiegały mu na licach konwulsyjne boleści, teraz już tylko omdlenie, a czasem jeszcze podrzut życia wyskoczy na nich. Głowa chyli się pociągnięta ciężarem namokłych włosów. Drugą rękę dobył, ale ta bezsilna błąka się po wodzie w tę i ową stronę, jak sucha gałąź na nurtach potoku. Już dwa razy fala pokryła mu czoło, dwa razy podźwignął się ostatkiem sił, a dziwno wszystkim obecnym, że tyle ich w tem wysmukłem ciele.
To nurzając się, to podskakując jak raniona ryba, jeszcze upłynął kilka kroków.
Już nie daleko do lądu, powiązali rzemienie od siodeł, od kołczanów — rzucili mu na czas właśnie, bo zaledwo uchwycił się zębami i dłonią, aliści zemdlał zupełnie; ale choć bez zmysłów, trzymał się sznura, jak trup trzyma się trupa, z którym walcząc, razem upadł na wieki — i tak dociągnął się aż do brzegu między towarzyszy.