Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/234

Ta strona została przepisana.

Ale przewodnik odegrzmiał im z dali: „Nie bluźńcie, bo Święta wasza oddycha jeszcze. — Widzę ją! śpi w trumnie ostatniej na zamarzłem wzgórzu — za niem już nie ma siódmego, tylko jedno jest zmartwychwstanie.” — A ryk duchów wołających opadł i przerzucił się w szmer cichy i słodki jak początek nadziei!
Wtedy spostrzegł młodzieniec niedojrzane dotąd za trumną obszary. — Tam pałał blask jutrzenki na błękicie bez końca; stamtąd było słychać szczęk, jeszcze nienarodzonych bitew i pieśń zwycięstwa. — Lecz zorza przez chwilę tylko jaśniała, chrzęst przez chwilę tylko dzwonił, milczenie i zmierzch i zimno wróciły. — Czas już odejść. — Oba wstąpili na wzgórze, pochylili czoła i usta na stopach postaci złożyli i z pod śniegu słabiuchny oddech ust jej zasłyszeli. — Potem tąż samą, widziałem, jak wracali drogą, strasznemi wiążąc się przysięgi.
A starszy żegnając młodszego u wnijścia do kościoła, rzekł dziwnie zaklinającym głosem: „Nie daj się uwieść tym, którzy chcą zgubić duszę twoją i wymazać imię twoje z rzędu słów zacnych na ziemi. — Pamiętaj, że cokolwiek ujrzysz tej nocy jest piekieł złudzeniem.” — I położywszy dłonie na sercu młodzieńca: „Ojcze niebieski! zawołał, zlituj się nad nim i nademną; bo jeśli on tej okropnej próby nie wytrzyma, ty wiesz, że ja sam jeden zostanę na świecie.” — Po tych słowach każden z nich różną poszedł drogą.
Teraz już ciemna noc była w onem wielkiem mieście. — Mnogie po ulicach ruszały się tłumy, wszystkie w stronę jedną, kędy światło tysiącznych lamp wołało do zamku brzmiącego wrzawą muzyki i tańców. — Po wschodach miedzianych wiodących w górne komnaty, wspinają się młodzi i starzy, męże i niewiasty; wszyscy spiesznie, chciwie, jakby szli do Nieba. — Powoli mijają godziny nocy, dłuższe niż wszystkie poprzedzające dnia tego, a o którejś z nich ujrzałem