Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T2.djvu/248

Ta strona została przepisana.

A hultaj mój kiwnął głową i powtórzył, zaklinając się na bożka Bachusa, że to był Polak, i że zwał się Enrico Liienza.
— Prowadź na cmentarz, ty! — zawołałem; — zobaczym, jeźli prawdę mówisz, piastra, jeźli kłamiesz, kijem, by cię nauczyć, nie mieszać Włochów z Polakami.
A on przystał, pewny swego i wesół jak chłop co idzie do karczmy — lecz chciał bałamucić — wprzódy katedrę nam pokazać.
— Na cmentarz! — krzyknąłem, już zły, a chcąc skądinąd prawdy dociec, czy też może być, by leżał wśród samych Włochów, sam jeden, biedny szlachcic polski. — Jeśli tak, to warto nasamprzód pójść do niego — a ciekawości i antyki na potem!
Żonę więc pod rękę, córkę i syna naprzód, i walę za Włochem — Włoch do klasztoru. — Gdzie ty tam idziesz? pytam — on mi prawi, że cmentarz w środku klasztoru — kiedy tak, to idź.
I prawda — prowadził nas poganin przez kurytarzy malowanych mnóstwo — chciał freski tłomaczyć — ja go ręką w plecy, ale delikatnie. Co mi tam freski, kiedy o kilka kroków dalej Polak leży. — Aż tu weszliśmy w ogromny czworobok bez dachu, otoczony rzędami kolumn — ładne kolumny, cienkie jak grube trzciny — dziwnie wyrabiane u spodu i góry, w grona winne, ptasie dzioby, głowy ludzkie — a każda obwiedziona mozaiką zieloną i złotą, gdyby pasem perskim.
Żona moja zaraz powiedziała, że to architektura po Maurach — nie w ciemię bite były te Maury, kiedy takie marcypany stawiali.
W środku czworoboku, na łące pełnej róż i cyprysów, kamień po kamieniu białym, pomniki, figle, posągi — aż w głowie się kręci. — Lecz to na potem wszystko; choć żona chciała oglądać, ja nie dałem i pchałem Włocha przed się — a mój wiercipięta skacząc przez groby i krzewy, bieży do kąta pod murem