Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T3.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Lub bladość smętna pędzlem bielmowana,
Niewieścia słodycz na lepkim kartonie —
Myśl jakaś wzniosła — szkoda, że udana —
O cierniach ziemi i o wczesnym zgonie!

Skrzydła anielskie z dwóch złotych arkuszy,
Do ramion spięte szpilkami — wiszące —
Wszystko to, pany i panie, mnie wzruszy
Tyle, co mucha brzęcząca na łące!

O znam się na was! wiem, co komu siedzi
Pod lewą piersią, gdy o czuciu gada!
Lub nad ojczyzną umarłą łzy cedzi,
I z swych przedemną spisków się spowiada!

Gdyby w tej chwili, w tym samym pokoju,
Gdzie tak rozprawiasz, drzwi się otworzyły,
I wszedł duch: „powstań, wołając, do boju!“
Padłbyś na krzesło blady i bez siły!
Lub też z nienacka, gdyby straż więzienia
Przyszła cię pojmać i okuć w kajdany,
Tybyś przysięgał na Chrystusa rany —
Żeś syn niewoli — dziedzic poniżenia —
I, w stotysięczne gnąc się tłomaczenia,
Sto razy wrogów nazwał twymi pany!
— I nie to jeszcze — gdyby tylko trzeba
Dla grobu twego, nad którym tak płaczesz,
Zżymasz się, krzyczysz, sejmikujesz, skaczesz
Mniej łez umarłym, tylko trochę chleba
Dać ich sierotom, by porosłszy w siłę,
W gmach życia ojców zmienili mogiłę
I nad nią sztandar zmartwychwstań zatknęli —
Ja ci powiadam, ty, z Bergamu rodem,
Żebyś ty zemknął w łóżko do pościeli,
Okrył się cały malowanym wrzodem,
Jęczał bez zmysłów, a trzos pełen srebra
Złożył tymczasem pod poduszką, w głowach
I strzegł go lepiej, niż strzegł Adam żebra,