Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/181

Ta strona została przepisana.

od innej przelewaną ręki, każda kropla przymnażała mu boleści i wstydu, każde uderzenie Sieciecha hańbą go okrywało. W tej chwili tak go chęć sławy uniosła, że życzył sobie, żeby Zbigniew uszedł niewoli. Gotów był nawet życie jego wszelkiemi sposobami teraz ocalić, żeby później mógł mu je sam wydrzeć i w oczach świata ukazać się godnym synem Bolesława Śmiałego.
Takie myśli snuły się w umyśle młodzieńca, kiedy Spytek z Rytwian szedł spiesznym pośród mnóstwami ludu krokiem, zmierzając do Zbigniewa, którego usiłowania Henryka do zmysłów jeszcze wrócić nie potrafiły.
Zbliżył się rycerz od Sieciecha posłany i kazał żołnierzom wziąć syna Władysława, ale w tej samej chwili usłyszano przeraźliwe krzyki i z przeciwnego końca pobojowiska, ukazał się rycerz, który na czelę kilku zbrojnych z spuszczoną przybiegał przyłbicą, tratując po ciałach zwalonych przez siebie ludzi. Z dobytym pałaszem dopadł miejsca, gdzie był książe. Objął go lewem ramieniem i porwawszy z ziemi położył przed sobą na siodle. Spytkowi zatrzymującemu wodze u konia, miecz w piersi utopił, a spinając rumaka ostrogą, roztrącił opierających się i w najżywszym pędzie uniósł księcia ponad trupy, któremi drogę zaściełał.
Wkrótce potem ujrzano młodzieńca jadącego jego śladami, kilku z przytomnych poznało jeźdzca, a imię Ulrych z ust do ust przechodząc, kazało się domyślać, że jego pan tak odważnym sposobem wyrwał Zbigniewa z rąk przeciwników i z hańby niewoli. Dwiema godzinami później puste było pole turniejów. Gmach wznosił się jeszcze wśród ostatków połamanych orężów, krwią zbryzganych trupów i szlachetnych koni na kurzawie rozciągnionych. Gdzieniegdzie wianki z kwiatów opuszczone przez drżących piękności ręce leżały, a róża wpół z liści obnażona,