Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/221

Ta strona została przepisana.

za sobą, i ujrzał się w małym, brudnym pokoju, napełnionym ogromnemi skrzyniami, których podniesione wierzchy mnóstwo pieniędzy i kosztownych sprzętów ukazywały. Lampa gliniana oświecała mdłem światłem zgromadzone bogactwa, pomiędzy któremi stał Skarbimir z Gulczewa bez zbroi, w szerokiej czarnej sukni, podartym pasem podwiązanej. Zbladł na widok zbrojnego człowieka i ledwo stłumionym mógł wykrzyknąć głosem:
— Bardanie! zdrada! Bardanie! żołnierze!
— Czy chcesz całe wojsko przebudzić, nierozważny starcze — ozwał się młodzieniec, odkrywając twarz z pod przyłbicy. — Czy sądzisz, że po twoje skarby przychodzę? Wpatrzże się w moje rysy, panie Gulczewa.
Ale przerażony Skarbimir nie zważając na te słowa, śpiesznie zamykał, skrzynie i nieustannie wołał: — Bardanie, zbójcy, Bardanie, do mnie.
— Milcz, — surowo ozwał się giermek. — Jestem Ulrych, przybywam od Mestwina z Wilderthalu.
Dopiero wtenczas poznał Skarbimir, nie raz już widzianego posłańca, i w cichości poszedł drzwi zaryglować, a potem rzekł:
— Jutro uradzili wodzowie, żeby napaść ze strony...
— Tu nie o jutrzejszy dzień idzie, ale o dzisiejszy — przerwał Ulrych.
— Czegóż więc chcesz? — z zwróconą bojaźnią zapytał Skarbimir.
— Byś przywdział zbroję i szedł ze mną — Odparł giermek.
— Ja za tobą, o tej godzinie, w nocy, ja z tobą mam iść, gdzie? po co? czyś zmysły potracił? do kogo?
— Do Mestwina z Wilderthalu — odrzekł Ulrych, pokazując błyszczący pierścień, na którego widok zadrżał Skarbimir, i mało co na ziemi nie upadł.
— Nie pójdę, nie, twój pan oszalał.