Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/291

Ta strona została przepisana.

i głowę pokornie choć jeszcze z ostatkiem dumy schyloną przed ojca wzrokiem, zalał się łzami i zapomniawszy o wszystkiem, o synu tylko pamiętał.
— Nie, Boże! — zawołał — nie wysłuchaj nierozważnych słów człowieka w rozpaczy, odwołuję to, com wymówił.
— Już się stało, panie, i ojcze mój, — rzekł poświęcony na wszystko Zbigniew — ostatnie nieszczęście już mnie dotknęło. Straciłem obóstwianą dawniej istotę, imię moje świetne niegdyś, pokryłem zasłoną obrzydzenia i zawiści. Tego jeszcze nie dostawało, ale i to rączem przyleciało skrzydłem, może prędzej obarczony łudzi i ojca przekleństwami życie zakończę, a wtenczas lepiej będzie. Teraz żegnam cię, ojcze, jeszcze dzisiaj opuszczam to miasto i udaję się do mojego zamku na Pomorzu. Żegnam cię, kochany ojcze.
To mówiąc, ze łzami w oczach ścisnął kolana króla, i ostatni pocałunek złożył na jego ręce.
— Nie, nie przekląłem cię — rzekł osłabiony Władysław.
— Już się stało — odparł mocnym głosem Zbigniew — i twój wyrok już zapisany w księdze przeznaczenia.
Po tych słowach oddał głęboki pokłon i wyszedł; ale jak tylko drzwi oddzieliły go od jednej osoby, od której niższym się uznawał na ziemi, zmienił i postawę i wyraz twarzy. Schyloną dotąd z uszanowaniem głowę podniósł wysoko, smętność zamknął w głębi serca, a jej znamię spędził z bladawego lica, na którem pycha się została. Zamiast chwiejących się kroków poważny chód przybrał, i nieustraszona śmiałość zabłysła na czole, jak gwiazda nocy na błękicie niebios. Kiedy doszedł do komnaty, gdzie siedział wojewoda z towarzyszami, groźno spojrzał na wszystkich, i prawicę złożył na rękojeści miecza, a potem obracając mowę do Sieciecha, rzekł: