„uzgodnienia“. Ale ja nie chcę nic uzgadniać. Chcę pisać tak, jak ja widzę i jak ja czuję. Może samo się uzgodni. Otóż mnie się wydaje, że stosunkowo na wsiach ludzie piją bardzo mało, w miasteczkach i miastach więcej.
Natomiast pijaństwo — o ile kwitnie, to kwitnie w stolicy Polski. Jest to bardzo proste. O ile pijak przepije wszystko, co ma, ale o ile ma dobrą kompanię, to będzie pić dalej na cudzy rachunek. Na wsi takiej kompanii wybornie funkcjonującej permanentnie brak — skąd więc pijak weźmie pieniądze na wódkę? A w stolicy: przyjeżdża urzędnik, nauczyciel, czy rolnik, — każdy chce się zabawić. Warszawianie wiadomo — naród wesoły. Szczególniej ci z baru. Towarzystwo tylko czyha na takiego frajera, co kolejki stawia i popisuje się swoją ciemną prowincją.
Pijacy stanowią jakby pewien rodzaj bractwa. Mniej zawiany jegomość opiekuje się bardziej pijanym i jest dla niego niby niańka troskliwy. A jak czule ze sobą rozmawiają, gdy spotkają się po dłuższym niewidzeniu na „obiedzie“ w barze „Wytworność“, z którego udają się kolejno na pierwszy, drugi, trzeci i czwarty „podwieczorek“ do innych restauracji.
O suteryny duszy ludzkiej! Jakże mało i jakże rzadko schodzą tam ci, którzy mogliby oświetlić świadomością te ponure nory psychiczne, w które wpadają młodzi ludzie. Jakież spustoszenie czyni alkohol w szeregach naszej inteligencji i to tej najzdolniejszej! Pijaństwo ma już swą literaturę, a do „Służby Państwowej“ sumienia Ameryki, Lewis Sinclair‘a, nie mam co dodawać. Nie o to mi idzie. Jako lekarz, musiałam zająć pewne własne stanowisko w stosunku do wypadków pijaństwa, które, jakże niestety często spotykałam w mojej praktyce i to bynajmniej nie w tak zw. „dołach socjalnych“.
Zimą ubiegłego roku panował w moim gabinecie niezwykły tłok. Był to sezon grypy, anginy i zapalenia płuc. W pewnej chwili usłyszałam, że ktoś w poczekalni mówi bardzo podniesionym głosem. Wyszłam więc z gabinetu i osobiście zaprosiłam następnego chorego, jednocześnie bacznie przyglądając się czekającym. Szybko przebiegłam oczami po znajomych twarzach i wreszcie znalazłam „źródło“ hałasu. Był to pan z dużą siwą czupryną. Pomyślałam sobie, że jest to jeszcze jeden niezadowolony inteligent, który psioczy na Ubezpieczalnię. Uśmiechnęłam się do wszystkich razem i zamknęłam drzwi. Z całą świadomością podkreślam tu te swoje uśmiechy dlatego, iż uważam, że właśnie ten przyjazny uśmiech wytwarza przyjazny nastrój między mną a chorymi.
Zdaję sobie dobrze sprawę z tego, że moi pacjenci to ludzie pracy, jakże często narażeni na złe humory swych szefów, na narzekania rodziny, na brak pieniędzy.
Wszystko to stwarza tak zw. nieprzyjazną aurę dla chorego. O ile zdrowej i silnej jednostce złe humory otoczenia nie robią krzywdy, o tyle układ nerwowy ludzi chorych ulega rostrojowi pod wpływem nieprzyjaznej atmosfery psychicznej. Przyjaźnie nastrojona jestem dla wszystkich chorych zawsze, natomiast bardzo często pod wpływem zmęczenia, złego samopoczucia, lub zmartwień zmuszona jestem do manifestowania na zewnątrz
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/132
Ta strona została przepisana.