Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/133

Ta strona została przepisana.

swojej przyjaźni nie uśmiechem spontanicznym, lecz z nakazu woli. Sama przypominam chwilami chodzący melodramat. Lecz cóż robić? Życie mnie zmusza do reagowania natychmiast na pewne sprawy dotyczące chorych. Muszę w krótkim przeciągu czasu znaleźć jakieś rozwiązanie sytuacji, a więc najczęstszym jest mój uśmiech do chorego.
Obawiam się, że naśladuję Prouste‘a w tej chwili, więc wracam czym prędzej do swoich chorych.
Kiedy doszła kolejka na owego niespokojnego pana, stwierdziłam, że jest on dość znanym literatem. Pan ten przyszedł do mnie podpisać receptę wydaną przez przychodnię przeciwalkoholową. Jakoś udało mi się go od razu udobruchać. Kilkanaście razy przychodził po porady. Raz przyniósł mi swą książkę bardzo piękną ze swoją dedykacją.
Po przeczytaniu pytałam się pacjenta, jak alkohol wpływa na jego literacką twórczość. Oświadczył, że tylko czasem zdarzało mu się „na początku kariery alkoholowej“ schwycić jakiś pomysł, który nie wie, czy by również się nie zjawił, gdyby nie pił. Ale stworzenie całej koncepcji utworu, układ, opracowanie formy, musi być robione z całą pełnią świadomości, to znaczy na trzeźwo. Obecnie prawie wcale nie jest w stanie tworzyć.
Pacjenta leczono dość energicznie w przychodni. Moja rola więc ograniczała się do powtarzania lekarstw tam zapisywanych. Wreszcie zaproponowałam choremu, że poinformuję się, czy istnieją zakłady, w których mógłby się leczyć. Skomunikowałam się z lekarzem neurologiem i usłyszałam smutną rzecz, że te lecznicze zakłady dla nerwowo chorych, w których leczą alkoholizm, nie dają gwarancji wyleczenia, gdyż alkoholicy zawsze znajdą sposób, by wydostać wódkę do picia nawet w najbardziej zamkniętym zakładzie. Poleciłam gorąco koledze neurologowi mego pacjenta, jednak nie zgłosił się on do niego. Alkoholicy widocznie tak kochają swoją wódkę, że wszystko, co może im alkohol obrzydzić, omijają starannie.


∗             ∗

Życie rodzinne alkoholików jest jednym odmętem. Przychodziły do mnie żony pijaków, użalając się na swój los. Sami chorzy, powtarzam, nie zgłaszali się z tego rodzaju cierpieniami.
Leczyła się kiedyś u mnie pewna miła kobieta na dolegliwości wieku przejściowego. Pacjentka czuła się już dobrze i miała przerwać kurację. W czasie jednej z ostatnich wizyt opowiedziała mi historię swego żyda.
— Pani doktór — mówiła, — miałam pieska, cudnego psiutkę, lubiłam go ogromnie. Dzieci, jak pani wiadomo, nie mamy, więc to była moja jedyna radość. O, mam tu nawet jego fotografię.
Tu zademonstrowała mi swoje zdjęcie uliczne, z jakimś niezbyt efektownym kundelkiem na smyczy.