żam za potrzebne robienie drugiego zastrzyku. Chora skierowana jest już zresztą do Roentgena. Ma zrobić analizę moczu i iść do laryngologa — tłumaczyłam przez telefon jej mężowi.
Z powodu urlopu nie praktykowałam przez miesiąc. Ledwo jednak zaczęłam przyjmować chorych, pacjentka zjawiła się u mnie.
— Byłam u laryngologa w Ubezpieczalni — opowiada. — Obszedł się ze mną bardzo niegrzecznie, tylko zajrzał mi do gardła i dał płókanie. Poszłam oczywiście do prywatnego lekarza, zapewne zna pani nazwisko doktora P. — dodała patrząc na mnie triumfalnie. Podchwyciłam momentalnie jej ton:
— No i wyobrażam sobie, co za wynik!
Niezrażona tym pacjentka, ciągnęła dalej:
— A któż panią do tej pory leczył? — zapytał mnie doktór. Któż, jak nie Ubezpieczalnia — odpowiedziałam. No, no — mówił ów prywatny lekarz. To okropne. Przecież pani ma ropne zapalenie migdałków, muszę więc pani zapisać 15 diatermii na gardło i płókanie. — A teraz proszę panią doktór bardzo, aby mi zapisała to samo lekarstwo, co lekarz prywatny.
Spojrzałam na receptę i ujrzałam, że lekarstwo jest prawie identyczne z tym, które chorej zapisywałam przed sześcioma tygodniami.
— Chętnie pani przepiszę na formularzu Ubezpieczalni owo płókanie. Natomiast po zapisaniu zabiegów na gardło, proszę się zwrócić do specjalisty, ja nie czuję się kompetentna w tej sprawie — odpowiedziałam.
— Och, tam tak długo trzeba czekać. Niech mi pani to sama zapisze — zaczęła nalegać pacjentka.
Powtórzyłam jej jeszcze raz to samo i napisałam receptę. Gdy wręczałam jej kartkę, po raz czwarty zażądała zapisania diatermii na gardło. Po raz czwarty odpowiedziałam odmownie:
— Nie jestem specjalistą od chorób gardła i nie mogę brać odpowiedzialności za zabiegi zlecone przez kogo innego.
Chora opuściła mój gabinet bardzo wzburzona.
Następnego dnia przysłała służącą, która bez kolejki chciała się dostać do gabinetu. Czekający oczywiście zaczęli protestować. Gdy wreszcie weszła, a ja początkowo nie wiedząc o co chodzi, poprosiłam o pokazanie legitymacji, dziewczyna oświadczyła, że przysyła ją pani Igrek, prosząc o jakiś syrop na kaszel. Legitymacji nie miała, bo ten „syrop to się należy do wczorajszej wizyty, tylko ona zapomniała pani doktór o tym powiedzieć“.
Odpowiedziałam, że nie wiem o jaki syrop idzie, a ponadto poprosiłam o powtórzenie chorej, żeby sama się zgłaszała o ile jej coś dolega, a nie przysyłała pomocnicy domowej po lekarstwa i nie wymagała, aby lekarz zapisywał je pod jej dyktando.
— Czy mam powtórzyć to pani Igrek? — zapytała dziewczyna.
— Tak, proszę powtórzyć.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/137
Ta strona została przepisana.