stem nerwowy jest napięty do ostatecznych granic, serce i mózg pracują z wytężoną energią, dalej, prędzej, szybciej, bo ludzie czekają, przychodzą nowi, bo wszyscy muszą być załatwieni, bo po południu są wyjazdy a po wyjazdach znowu przyjęcia wieczorne, a czasem i całonocne dyżury! Ręka pisze błyskawicznie recepty, maluje jakieś nieczytelne hieroglify na kartach chorobowych, dalej, prędzej, szybciej — by móc więcej czasu poświęcić badaniu chorego i zająć się nim dłużej.
Zegar gdański w poczekalni wybija godzinę 12-tą, ale jeszcze daleko do końca ordynacji. Liczę karty chorobowe: jeszcze jakichś 8 chorych. Za jakąś godzinę będę chyba gotów.
Kilka minut przed 1-szą. Ostatni pacjent szykuje się do wyjścia. Jeszcze kilka niezbędnych pytań, gdzie należy oddać mocz do badania lub w jakich godzinach przyjmuje ten lub ów specjalista, czy lekarstwo będzie płatne lub jak należy je zażyć — i oto drzwi zamykają się za nim.
Przez chwilę kręcę się w gabinecie jak otumaniony. Maszyna, pracująca we mnie pod wysokim ciśnieniem, ciągle jest jeszcze w ruchu. Koła toczą się, — dźwignie się unoszą, pasy wirują — wszystko we mnie kipi i przewala się. Zauważam, że wykonuję cały szereg zbędnych ruchów, tu coś wkładam, tam wyjmuję, tu podnoszę, tam znowu zrzucam — nakręcony automat, którego sprężyna niezupełnie jeszcze rozluźniła się. Nareszcie wracam trochę do siebie. Powietrze w gabinecie jest złe, ale w poczekalni jeszcze gorsze. Szeroko otwieram okno, by wpuścić świeże powietrze. Następnie dezynfekuję się starannie i wchodzę do poczekalni. Tutaj jest okropnie brudno, gruba warstwa błota i kurzu pokrywa podłogę. Walają się po niej łupiny od owoców i kawałki starych gazet. Przestąpiwszy próg mieszkania zdejmuję marynarkę i zawieszam ją na kołku za grubą kotara Następnie wdziewam bonżurkę, myję jeszcze raz ręce pod kranem wodą i mydłem i znowu odkażam w alkoholu. Nareszcie i z tą ceremonią jestem gotów.
Myślałam, że już nie wypuszczą cię z, tego gabinetu — przyjmuje mnie żona z wyrzutem — obiad już gotów od pół godziny. — Możesz już podawać odpowiadam, choć nie czuję najmniejszego łaknienia. Muszę tylko jeszcze zatelefonować do Ubezpieczalni, by mi przysłano wcześniej konie. Mam dzisiaj 15 wyjazdów!
30. XI. Wojciech już jest. Właśnie wypiłem herbatę, więc właściwie jestem już gotów. Robię przegląd walizki lekarskiej, wciągam futro, biorę teczkę z kartami chorobowymi — i dalej w drogę. Pogoda obrzydliwa, wieje mroźny północno-wschodni wicher, gęsta mgła przesłania zupełnie widnokrąg. Okropne błoto. Siecze drobny, zimny deszczyk, pewnie niezadługo spadnie śnieg. Wojciech wie, że dzisiaj wyjazdy są „rozstrzelane“, że zapowiada się długa wędrówka w mroku i błocie. W ostatnich tygodniach zdołał się jednak z tym oswoić, że coraz więcej „się objawia“. Ruszamy. Zdołałem już zauważyć, że Wojciech, który przy największej harówce zachowuj dobry humor, śmieje się z lada czego, rżąc przy tym jak
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/178
Ta strona została przepisana.