Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/180

Ta strona została przepisana.

wie same ciężkie wypadki. Chorują małe dzieci, wszystkie wysoko gorączkują, u niektórych stwierdza się wyraźnie ogniska zapalne w płucach, u innych jeszcze dalsze dokładne badania wykażą, czy komplikacje grypy jak zapalenie ucha środkowego lub zapalenie miedniczek nerkowych nie są przyczyną tych wysokich temperatur. Prawie wszędzie trzeba robić zastrzyki, mimo niesprzyjających warunków domowych. Tu zbiło się szkiełko przy lampce naftowej, tam znowu akurat zabrakło nafty, tu nie ma zapałek a znowu gdzieindziej w całej izbie nie ma kropli wody „ani na lekarstwo“. Niektórzy chorzy leżą zupełnie samotni, nie ma przy nich żywej duszy, któraby ich doglądała. W niektórych pokojach stoją małe żelazne piecyki, rozpalone do czerwoności, w izbie masa ludzi, gorąco jak w łaźni, tak, że człowiek po kilku minutach pobytu w tym przegrzanym pokoju spoci się jak po zużyciu kilku proszków aspiryny naraz. W innych mieszkaniach zimno jak w lodowni, spóźniono się z zaopatrzeniem się w opał i chory dygoce na całym cele, gdy wychyli nosa z pod pierzyny, pod którą jest cały schowany.
Nadomiar złego spiesząc się, wpadłem jedną nogą w głęboki rów z wodą, która dostawszy się przez cholewkę bucika, wesoło bulgoce w jego środku. Wojciech gryzie swój razowiec zeszłotygodniowy i śmieje się głośno z mej przygody. Powodzi mu się dobrze, może się radować. Ja nie mam powodu do zbytniej uciechy. Wskakuję i wyskakuję z dorożki jak linoskoczek, pędzę po błocie z jednej wizyty na drugą, badam chorych w najmniej sprzyjających warunkach, ciągle spieszę się, jakby się skóra na mnie paliła.
Godzina mija za godziną. Nareszcie jestem gotów z ostatnią wizytą i z uczuciem ulgi wsiadam do dorożki. — Tempo! — popędzam Wojciecha. W zmoczonej nodze odczuwam dotkliwie zimno, ale nie daję poznać tego po sobie. Aby wziąć odwet na Wojciechu za to, że śmiał się z mej przygody, przypominam mu historię, która miała miejsce przed kilku laty.
Wlekliśmy się wtedy z Wojciechem po wyboistej, nierównej drodze, koła grzęzły prawie całe w błocie gęstym, ciemno choć oko wykol i w tym nagle, trach! dorożka raptownie się przechyla na jedną stronę, koń przestraszony szarpnął — i zanim Wojciech zorientował się co się dzieje, dorożka wywróciła się. Nie straciłem jednak przytomności umysłu i w ostatniej chwili wyskoczyłem w futrze na stos kamieni, przygotowany zapewne do naprawy drogi — jedyną suchą wysepkę w oceanie głębokiego błota dookoła. Wojciech jednak, który nie zdążył już wyskoczyć ugrzął w błocie aż po kolana, a chcąc się wydostać z tej gęstej i brudnej kąpieli, potknął się i cały, jak długi, wyciągnął się w lepkiej kałuży. Dość długo trwało, nim wreszcie Wojciechowi udało wydźwignąć się z błota, co chwila bowiem zapadał na nowo, zdjął ciężkie futro, podniósł dorożkę i dopiero wtedy ruszyliśmy w dalszą drogę. Ale też śmiechu było co niemiara, gdyśmy dobili wreszcie do pobliskiego domku i tam miałem przyjemność oglądać zabłoconego Wojciecha w świetle lampy. Śmiał się gospodarz, śmiały się