Z początkiem lutego zostałem wezwany do wnuczki Kozłowskiego, która zachorowała na grypę. Kozłowski, który po powrocie z pracy nocnej, wysypiał się za dnia, właśnie się obudził. Uderzył mnie jego zły wygląd. Gdy zeszłego roku zgłosił się do badania, był czerstwym, rumianym mężczyzną, obecnie był to zgrzybiały starzec, o żółto-szarej cerze — jakaś ciężka choroba musiała go widać trawić. Zapytałem go co mu dolega, ale otrzymałem wymijającą odpowiedź. Obiecał, że przyjdzie dać się zbadać.
Nie przyszedł jednak. Odwiedziła mnie natomiast jego żona i opowiedziała mi ze wszystkimi szczegółami dzieje choroby swego męża.
— Po wizycie u pana doktora — przypomina sobie chyba pan doktór — brał zapisane lekarstwa i poczuł się lepiej, ale nie na długo. Po kilku tygodniach znowu zaczął dostawać silnych bólów, stolca nie miał czasem nawet przez kilka dni. Namawiałam go, by udał się do pana doktora, ale mąż, jak mąż, uparty nie chciał iść do „kasy“. Gdzieś tam w mieście słyszał o znachorze, który w „cudowny“ sposób uzdrawia chorych i mieszka w pobliskim miasteczku. Wsiadł na furmankę i pojechał do znachora. Siedział u niego coś ze 2 tygodnie — akurat miał urlop w fabryce.
Znachor dawał mu pić różne zioła, masował mu kiszkę, smarował go i wyciągnął z niego wszystkie pieniądze co do grosza. A jak wrócił — wygadał jak trup. Ale chłop uparty twierdził, że według słów znachora zupełna poprawa nastąpi dopiero za 2 miesiące, wierzył mu więc święcie.
Gdy po pracy przychodzi do domu, je bardzo mało, żadnego apetytu nie ma, zaraz kładzie się do łóżka, i słyszę czasem, jak wije się z bólu, ale „hardy“ jest, ani pisku z siebie nie wyda.
Wreszcie radzę mu znowu, by poszedł do doktora, ale zamiast do doktora wybrał się znowu do znachora.
Od tego czasu zupełnie już nie ma zdrowia. Bóle ma coraz silniejsze i częstsze. Teraz może by już poszedł do doktora, ale wstydzi się, by się pan doktór o jego głupocie nie dowiedział.
Kozłowski do przychodni nie przyszedł, nie był już w stanie przyjść. Pojechałem do niego i stwierdziłem zupełne wyniszczenie organizmu, jako skutek raka jelita grubego. Wypadek nie nadawał się już do operacji z powodu licznych przerzutów. Na prośbę rodziny skierowałem go do szpitala Ubezpieczalni, gdzie przeleżał silnie cierpiąc, około 2-ch miesięcy. Wreszcie w stanie prawie agonii został na własną prośbę odstawony znowu do domu.
Nieludzkie wprost były cierpienia tego człowieka w ostatnim okresie przed śmiercią. Dwa razy dziennie dawane w dużych dawkach zastrzyki morfiny, tylko w małej mierze i na krótki czas uśmierzały mu ból. Nieludzkie krzyki, jakie wydawał, słyszane były na odległość w domach sąsiadów. Złorzeczył wszystkim i wszystkiemu dookoła, w chwilach względnego spokoju błagalnie modlił się o wyzwalającą śmierć. I tak wreszcie dokonał żywota.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/201
Ta strona została przepisana.