Robotnik, otrzymawszy wypłatę, wesoło spędzał noc, lejąc w siebie „wódzię“ ile wlazło tak, że nazajutrz faktycznie był niezdolny do pracy. Ktoś z domowników zamawiał lekarza kasowego i nasz rozpity i rozbity jegomość prosił choć o tydzień zasiłku, bo „panie doktorze — język mu się jeszcze plątał — naprawdę... chory jestem... jak mi Bóg miły... nie mogę... tego... pracować“ — tu następywała obowiązkowa czkawka. Było z nimi dużo kłopotu w owych „dobrych“ czasach, gdy trzeba było utrzymywać specjalny sztab kontrolerów, by odwiedzali w domach tych „obłożnie“ chorych i zdawali relacje, czy czasem nagle nie wyzdrowieli i nie ulotnili się z domu, by w wesołej kompanii zalać robaka — choroby.
Zjawisko to minęło chyba bezpowrotnie, prawdziwego symulanta lekarz domowy w ostatnich latach prawie nie spotyka. Z czym lekarz domowy ma do czynienia to zjawisko diametralnie przeciwstawne symulacji, które bym może niezupełnie ściśle nazwał „dyssymulacją“.
Takim „dyssymulantem“ jest np. Tomasz B. Już przed rokiem skonstatowałem u niego rozszerzenie serca, jakkolwiek jeszcze nieznacznych rozmiarów, zwyrodnienie mięśnia sercowego jeszcze miernego stopnia i w dłuższej rozmowie wyjaśniłem mu jego stan bez ogródek, wiedząc, że ostrożne przedstawienie sprawy nie doprowadzi do celu. Jeśli nadal będzie pracował przy tej samej robocie, co dotychczas — a Bełczewski miał bardzo ciężką pracę fizyczną, jak podnoszenie i dźwiganie ciężarów, wyładowywanie wagonów i t. p. — to niezadługo serce zupełnie odmówi posłuszeństwa, stanie się obłożnie chorym i już w ogóle żadnej pracy nie będzie mógł wykonywać.
Radzę więc, albo przejść na lżejszą pracę, o ile to będzie możliwe, albo w ogóle przerwać pracę na dłuższy czas, leczyć się systematycznie, najlepiej w szpitalu. Dopiero gdy nastąpi definitywna poprawa można znowu będzie wrócić do lżejszej pracy — ciężka w każdym razie jest i na przyszłość wykluczona. Zaznaczyłem mu dobitnie, aby nie było żadnych wątpliwości, że środki lekarskie przy obecnej ciężkiej pracy albo w ogóle mu nie pomogą, albo przyniosą mu tylko chwilową ulgę — po czym choroba znowu się pogorszy, o ile nie porzuci ciężkiej pracy.
B., brunet o typie raczej południowca o wielkich czarnych oczach, grubym, mięsistym, nieregularnym nosie, słuchał cierpliwie moich wywodów. Odpowiedź jego wypowiedziana cichym głosem, była krótka i dosadna. — Panie doktorze, co ja zrobię z moimi dziećmi, a mam ich dziewięcioro — przecież fabryka wystawi mnie za bramę!
Zaczęła się martyrologia tego człowieka i ciągnie się już od roku. Gdy tylko czuł pewną poprawę, zgłaszał się do mnie i prosił o „wypisanie“ do pracy. Wszelkie perswazje nie pomagały — B. wracał do pracy z obawy przed redukcją. W jaki sposób właściwie pracował, pozostało dla mnie tajemnicą, kiedy już sama droga do miasta i wejście na schody wywoływały u niego tego rodzaju duszność, że zmuszony byłem wstrzykiwać mu środki nasercowe.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/221
Ta strona została przepisana.