Po dwu tygodniach przyszedł. Przystąpiłem oględnie do sedna sprawy. — Właściwie jest to zaniedbaniem swego zdrowia, jeśli kaszle się kilka tygodni i nie odwiedza lekarza, zwłaszcza, że badanie jest bezpłatne. Wiadomo jest powszechnie, że chorobę najłatwiej jest zwalczyć w jej zaczątkach, gdy jeszcze nie osłabiła całego organizmu, gdy jeszcze zbytnio nie zapuściła swych korzeni.
To było tym bardziej jego obowiązkiem, że miał dziecko, które specjalnie jest wrażliwe na ujemne wpływy choroby. Czy sądzi on, że przebywanie w jednym pokoju z takim maleństwem — przy jego ustawicznym kaszlu — nie wpłynęło ujemnie na dziecko?
Muszę mu wyjawić całą prawdę, a czynię to jedynie ze względu na dobro jego i jego przyszłych dzieci. On sam — tak — on sam jest przyczyną śmierci swego dziecka, on sam je zakaził, kaszląc na dziecko i rozsiewając miliardy prątków razem z kropelkami swej plwociny.
Nie wątpię, że gdyby był przewidział, jakie nieszczęście na siebie i swą rodzinę sprowadzi, niewątpliwie byłby dołożył wszelkich starań, by wyleczyć się i nie narażać dziecka na niechybną śmierć. Niestety, śmierć jest nieodwracalna — stało się wielkie nieszczęście, które nie da się odrobić.
Niech przynajmniej z tej gorzkiej nauki, którą mu dało życie, wyciągnie należyte konsekwencje na przyszłość. Niech nie marnuje zdrowia swego i swej rodziny. Niech się leczy, aż do zupełnego wyleczenia — do tego czasu lepiej nie dawać życia istocie, już w zarodku skazanej na straszną chorobę i śmierć.
Skierowałem uważnie słuchającego mnie człowieka do przychodni przeciwgruźliczej. Jakkolwiek straciłem go potem z pod mej obserwacji, byłem jednak pewny, że wypełni me zlecenia, widziałem, że słowa me trafiły na podatny grunt.
I oto teraz po kilku latach młoda, pogodnie uśmiechnięta kobieta, prowadząca za rękę zdrowego, ładnego chłopczyka przekonały mnie ostatecznie o tym, że słowa moje nie poszły na marne.
Dzisiaj przed południem wypisałem z poradni dla niemowląt chłopaczka dwuletniego, (nasza poradnia opiekuje się z powodu skromnych funduszów tylko dziećmi do 2 lat), którego matka z niezwykłą serdecznością dziękowała mi za opiekę.
Kto by zobaczył tę młodą, nieco otyłą blondynę o pogodnym obliczu, nie przypuszczałby, ile tragedii już w swoim młodym życiu przeszła, jak srodze ją los doświadczył.
Przed kilku laty, było to jeszcze za czasów systemu ambulatoryjnego dawnej „kasy chorych“ — przyniosła mi do przychodni dla dzieci niemowlę 7-io miesięczne z prośbą o zbadanie. Był to chłopiec, o wadze i wzroście odpowiadającym mniej więcej normie, u którego przy badaniu czaszki stwierdzało się nadmiernie wielkie, wypięte ciemiączko.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/232
Ta strona została przepisana.