Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/238

Ta strona została przepisana.

Za usilną namową lekarza przychodni przeciwgruźliczej, gdzie St. systematycznie się leczył, przerwał pracę na kilka tygodni, pocieszając się, że gdy stan jego choroby poprawi się, natychmiast znowu podejmie pracę.
Ale tygodnie przeszły w miesiące a stany podgorączkowe i męczący kaszel nadal utrzymywały się. Gdy zbliżał się koniec świadczeń St. stanął przed alternatywą: albo wyczerpać świadczenia w Ubezpieczalni i być zdanym później na łaskę losu — albo wrócić do pracy jeszcze niezupełnie wyleczony. Na dalsze leczenie prywatne nie mógł sobie w żaden sposób pozwolić z braku środków materialnych.
Zdecydował się więc podjąć na nowo pracę i leczyć się dalej — pracując.
Za pośrednictwem lekarza przychodni udało mu się dostać przydział do lżejszej pracy w fabryce. St. zaczął pracować i jakby wracał powoli do swego dawnego trybu życia. Zaprowadził jednak w nim doniosłe zmiany, niezbędne w życiu gruźlika: nie pił, nie palił, okna trzymał szeroko otwarte w dzień i uchylone w nocy, ustawił kryte spluwaczki w mieszkaniu, wypełnione płynem odkażającym. Jedyną córkę odesłał do swych rodziców z obawy przed zakażeniem.
Spał w osobnym pokoju, jadł w naczyniach specjalnie dla niego przeznaczonych — i systematycznie a uparcie się leczył.
A tymczasem gruźlica, jakby zajęta polowaniem na inne ofiary, wypuściła St. ze swych krwawych szpon — i mógł nieco swobodniej odetchnąć. Częste badania kliniczne i systematycznie dokonywane zdjęcia płuc wykazywały, jeśli nie znaczną poprawę, to w każdym razie stabilizacją i zatrzymanie się procesu chorobowego.
Wyjazd — po raz trzeci — do sanatorium w znacznym stopniu przyczynił się do utrwalenia uzyskanych wyników. Stan względnego zdrowia przeciągał się, już prawie 2 lata nie było pogorszeń ani ostrych nawrotów choroby.
Zdawało się, że harda natura chorego nie ugnie się — pokona w końcu swego skrytego a zdradzieckiego przeciwnika.
Katastrofa przyszła zupełnie niespodzianie.
Ciężka praca, do której go z powrotem przydzielono, przyczyniła się niemało do załamania się St. Tym razem atak był bardzo gwałtowny. Wielki naciek w okolicy podobojczykowej i prawię natychmiastowy rozpad, przerzuty do drugiego płuca, wysoka, septyczna gorączka, męczący w dzień i w nocy nie ustający kaszel, wielkie masy plwociny, ogólne wyniszczenie — wszystko zwiastowało nieuchronną katastrofę.
Przy tym St. został przykuty na stałe do łóżka, czego przez cały czas choroby unikał w jakimś panicznym strachu.
Minął krótki stosunkowo czas i chory zmienił się nie do poznania. Policzki mu zapadły, kroplisty, lepki pot pokrył mu czoło, ceglaste rumieńce wystąpiły na twarz, stracił zupełnie łaknienie, wychudł straszliwie, tylko dwoje oczu w wychudłej twarzy żarzyło się gorączkowym płomieniem.