Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/240

Ta strona została przepisana.

W ostatnim czasie i ona schudła straszliwie — i miałem poważne obawy, by bezsenne noce, całodzienne nie ustające krzątanie się, bliski kontakt z zakaźnie chorym mężem i złe odżywianie się nie strawiły jej i tak wątłego zdrowia.
Najstarsza córka rzadko tylko pomagała matce, najczęściej siedziała na kozetce, czytając książki o dalekich egzotycznych podróżach lub powieści detektywistyczne.
Dwoje młodszych dzieci uczęszczało do szkół i rzadko tylko przebywało w domu. Przy mej wizycie witały mnie wesoło, nie zdając sobie widocznie sprawy z tragicznej sytuacji ich ojca.
Gdy rozbierałem się w obszernym pokoju, chrząkanie D. w sąsiednim pokoiku wskazywało mi jego wzruszenie.
— Co też ten doktór dziś nowego znajdzie? — Przy moim wejściu do pokoju chorego czasem to chrzękanie przechodziło w ostry, długotrwały paroksyzm kaszlu, lepki pot pokrywał twarz D., prawie oczy wychodziły mu z orbit. Żona słysząc ten kaszel, jakoś dziwnie kurczyła się, oczy spuszczała ku ziemi, cera jej twarzy przybierała jakby odcień popiołu.
Nareszcie D. skończył — był to kaszel nadzwyczaj przykry i dla mnie, nawykłego przecież w swej praktyce do najrozmaitszych rodzajów kaszlu — i przystępuję do badania.
Jakkolwiek stan obiektywny D. już od szeregu tygodni nie ulega najmniejszej zmianie, to jednak opukuję go najskrupulatniej, licząc się z dodatnim wpływem tego „zabiegu“ na psychikę chorego.
D. przy tym z miną znawcy informuje mnie, że np. pod lewą łopatkę coś mu „chrupocze“, a gdzieindziej wyraźnie czuje przelewanie, a pod prawą łopatką już bólu nie odczuwa, może pan doktór stwierdzi tam „zabliźnienie“.
Podczas badania jego przenikliwy wzrok śledzi mój wyraz twarzy z ledwo zamaskowanym niepokojem — kto wie, może znów otworzyła się jakaś nowa jama w płucach.
Kończę badania płuc, osłuchuję długo serce, badam tętno i jak zwykle podkreślam, zwracając się do żony w przesadnym nieco podziwie: „prawdziwy chronometr“.
Rzeczywiście serce D. to prawdziwy fenomen. Mimo stanów podgorączkowych, a nawet gorączkowych, mimo wybitnego zatrucia całego organizmu, mimo stanów bardzo silnego podniecenia nerwowego; serce D., jakby nie troszcząc się zupełnie o organizm swego właściciela, jakby było eksterytorialne, wybija sobie niestrudzenie swój miarowy takt: 66 na minutę
D. zna mój pogląd na jego serce, a „chronometr“ wzbija go w nie małą dumę. Przypuszczam, że niejednokrotnie wspomnienie „chronometru“ pozwala mu wyjść obronną ręką z niejednej ciężkiej sytuacji.
Opowiadała mi żona, że podczas ataków ciężkiej duszności, które go chwytają czasem nocami, bierze się za tętno i oblicza kilkakrotnie. Przekonawszy się, że tętno jest miarowe i wybija 66 na minutę, uspakaja się