Ma dwoje dzieci. Starsza dziewczynka, Ucząca około 6 lat, z zaznaczonymi cechami kiły wrodzonej, bardzo wątła, często zapadająca na zdrowiu, cierpi na zapalenie stawów i mięśni. Młodszy chłopczyk ma zaledwie 9 miesięcy, chowa się na razie dobrze. Wyraźnych cech kiły wrodzonej nie stwierdza się dotychczas u niego. O kuracji specyficznej nie ma zresztą co mówić, bo matka dostaje wtedy po prostu ataku szału.
Jedno dziecko zginęło w wieku niemowlęcym na zapalenie opon mózgowych gruźlicze, zaraziła je własna matka, odwiedzając z dzieckiem na ręku sąsiadkę, cierpiącą na otwartą rozpadową gruźlicę.
Przejdźmy do drugiego „mieszkania“.
Gospodyni domu, mała szczupła kobietka cierpi na otwartą gruźlicę. Mąż rumiany, barczysty mężczyzna i dwoje pięknych, bladych dzieci cudem dotychczas uniknęli, mimo ścisłego kontaktu w jednopokojowym mieszkaniu, zarażenia.
Następne mieszkanie: sezonowiec, pracujący dorywczo 4 — 6 tygodni w roku na robotach publicznych, pięcioro dzieci. — Okropna nędza, ojciec rodziny przy tym nałogowy pijak. Rodziny utrzymać nie może i nie ma zresztą wcale ochoty do tego — ale pieniądze na wódkę jakoś zawsze się znajdują. Gdy pracuje, zagląda czasem do mnie do gabinetu, aby się trochę podleczyć na serce.
Jest ciekawy, czy alkohol źle działa na organy wewnętrzne, choć właściwie wszystko mu jedno i jest gotów nawet natychmiast „z miejsca“ umrzeć — zapewnia mnie z całą powagą — jeśli tylko włożą mu do trumny kilka flaszek wódki, jako zapas na „przyszłe życie“.
Do „najporządniejszych“ mieszkań w tej ruderze należy mieszkanie M., składające się przynajmniej z pokoju i kuchni. Ale i tu uderza w kuchni nieprzyjemna woń, jakby smażących się tłuszczów, i to w każdej porze dnia, a w pokoju panuje stęchłe, duszne powietrze, jakby od lat nie był wietrzony.
Mimo stosunkowo wielkiego okna w pokoju panuje półmrok, olbrzymie figusy, oleandry i kaktusy, ustawione na stole i na oknie, przesłaniają światło dzienne. Przy każdej wizycie — a jest ich w roku niemało pani M. dostaje wskazówki jak należy wietrzyć pokój, tłumaczy się jej na rozmaite sposoby, że kwiaty należy zdjąć z okna, by nie zasłaniały go, bo światło i słońce potrzebne jest wszystkim żyjącym istotom — wszystko napróżno. Przy następnej wizycie znowu ten sam dokuczliwy swąd w kuchni, w pokoju powietrze jest po prostu nie do zniesienia, a kwiaty królują w swych wazonach na dawnym miejscu.
Pani M. ma już swą specyficzną logikę i zwykłą ludzką argumentacją do niej nie dotrzesz. Swym zezowatym okiem spogląda na człowieka nieufnie, jakby jej radził nie według swej najlepszej wiedzy, ale miał jakieś ukryte zamiary.
Wiecznie zajęta nie może sobie jednak poradzić z gospodarstwem ani z dziećmi. Częste ciążę wytrącają ją zupełnie z równowagi.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/248
Ta strona została przepisana.