nie stolarnia, gdzie można na czas obstalować, popukać, ostukać i wypisać już wyleczonego.
Baba nie traci rezonu i głosem stanowczym zapytuje z niecierpliwością, na kiedy może być wyleczony jej mąż i jaką na to otrzyma gwarancję.
Dr W. tłumaczy, że lekarz nie może nigdy dawać gwarancji ani co do wyniku, ani czasu leczenia, gdyż nie jest Bogiem wszechwiedzącym i wszechmogącym, a chory nie jest seryjną maszyną fabryczną. Chory powinien zostać no... co najmniej dwa tygodnie. Niechaj będzie cierpliwa, a mąż wróci do zdrowia.
Kobieta już z irytacją w głosie oświadcza, że leczyło męża już dwu doktorów. Ten drugi poradził zawieźć do szpitala. Sprzedała już krowę i jałówkę, a chłopu nic nie lepiej. Został im tylko koń i jedna krowa. Gdyby miała bezwzględną pewność, że za cenę ostatniej krowy mąż wróci do zdrowia i pełni sił, to zaryzykowałaby sprzedaż ostatniej krowy, jakkolwiek grozi to ruiną gospodarki. Ponieważ nie dostaje gwarancji, więc nie wolno jej popełnić tak ryzykownego posunięcia materialnego. Doktorom łatwo radzić i obiecywać, ale ona ma pięcioro drobnych dzieci. Ona może liczyć tylko na siebie.
— A jak wam chłop umrze bez leczenia?
— Jak chłop umrze to i szkoda. Ale jak nie będę mogła gospodarzyć bez bydlęcia i stracę gospodarkę, to co ja zrobię? Na żebry mam pójść z dziećmi? Zabieram chłopa i już.
Nic nie pomogło żadne tłumaczenie i naleganie. Płacze, że wyzbyła się niepotrzebnie ostatnich groszy, nadwerężyła gospodarkę sprzedażą krowy i jałówki, a chłopu nic nie lepiej.
Odjeżdżając obejrzała się z nienawiścią na szpital.
Siostra Maria, która była obecna przy całej tej scenie załamuje ręce; wydziwia nad chłopskim uporem. Nie może pojąć, jak można nie ratować rodzonego męża.
Nie zabierałem głosu w tym wydziwianiu i biadoleniu. Rozumiem podniecenie siostry Marii. Miłosierdzie jest zawodem szarytki i treścią jej życia. Kawałek chleba i kąt nawet na stare lata zapewni jej organizacja Zgromadzenia. Obce są dla niej walka o byt i niepokój o bezpieczeństwo jutra.
Rozumiem i wieśniaczkę. W twardej doli chłopskiej ważnym jest utrzymanie się na zagonie a nie uczuciowość. Ważniejsze jest utrzymanie warsztatu pracy i źródła utrzymania całej rodziny niż śmierć lub cierpienie jednego członka. Doświadczenie wieków nauczyło ich przeprowadzania zimnego rachunku.
Jednak nie mogę pogodzić się z tą rzeczywistością. Czemu wieś polska bytuje w skostnieniu przedwiecznej formy organizacji społecznej? Czemu nie organizuje się i nie ubezpiecza od choroby podobnie jak od ognia? Czemu ten chłop w kwiecie i sile lat ma osierocić rodzinę lub stać się źródłem jej zarażenia? Czemu wieś polska musi karleć i wyrodnieć rasowo? Czemu tam muszą kamienieć serca?
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/432
Ta strona została przepisana.