Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/658

Ta strona została skorygowana.

szkańców tych uliczek ich stałym „domowym“ lekarzem. Nie było wówczas jeszcze podziału na pediatrów i internistów — wypadki więc dwóch a nawet pięciu wizyt w jednym mieszkaniu nie były tak bardzo rzadkie.




Małe, conajwyżej jednopiętrowe drewniane domki. Mieszkania jednoizbowe. Uliczki niebrukowane, bez chodników, pokryte na całej szerokości wszystkim, co normalnie mieszkańcy wyrzucają do śmietników, a co z braku tych śmietników wyrzucali przed dom. Wieczorami w świetle dwóch słabo tlejących latarń opalizowało błoto lub skrzył się kopny śnieg. Schody, powyginane najbardziej fantastycznie, wiecznie i na różne tony skrzypiące, pokryte bywały w porze moich wizyt gromadą dzieci; starsze z nich aranżowały zabawy, młodsze okutane troskliwie w wełniane szale, krzyżujące się na piersiach i związane ztyłu — wodziły jedynie wokoło rozbawionymi oczami. Ta dzieciarnia za pierwszą bytnością lekarza otaczała go ciekawie, wskazywała usłużnie drzwi mieszkania, podprowadzała pod nie, pukała i anonsowała: „Pani Kowalska, przyszedł nowy pan doktór“. Za drugą bytnością byłem już witany chóralnym „dobrywieczór“, dzieciaki zabiegały mi na ulicy drogę, żeby złożyć możliwie najgłębszy i najefektowniejszy ukłon, zastępowały usłużnie wszelkie nieistniejące tabliczki numerów mieszkań i ciemne ledwie widoczne latarnie przy bramach. Oznaki obawy przed lekarzem obserwowałem jedynie wśród młodszej generacji, która liczyła się jeszcze z groźbą matek: „Czekaj, przyjdzie doktór i bańki ci postawi“. Z chwilą osiągnięcia wieku, pozwalającego zimą spędzać czas na schodach, a latem na ulicy czy podwórku, dzieciak przestawał się bać lekarza, stawał się jego dobrym znajomym, służył mu za cicerone. W okresie zimy najwięcej wezwań było do dzieci. Zapalenia oskrzeli panowały tam stale, jak nie Joasia to Franuś czy Jadzia leżały zkolei w łóżku. Z izby przy wejściu uderzał zaduch złożony z zapachów prania, kopcącego piecyka, zsypanych pod łóżkiem stęchłych ziemniaków i suszących się pieluch najmłodszej latorośli. Nawiązanie stosunku wzajemnego zaufania z ludnością tych uliczek nie było rzeczą trudną. Byli mi wdzięczni za opiekę nad ich zdrowiem i przyjazny stosunek do ich pociech, spełniali wszelkie zalecenia, nie domagali się niczego więcej ponad przepisane leki, zabiegi czy skierowania, nigdy nie narzekali na instytucję, nigdy nie witali niechętnie, gdy przychodziłem, mając dużo innych wizyt, późno.
Kiedyś, po załatwieniu wizyt wracałem wieczorem do domu. Szedłem ulicą Kolejową, gdzie wówczas jedynym światłem były lampy palące się na sąsiadującym z ulicą torze kolejowym. Mżył deszcz, pod stopami chlupało od tającego brudnego śniegu. W pewnej chwili natknąłem się na małego chłopca, zanoszącego się od płaczu i schylonego nad błotem. Zatrzymałem się. „Cóż ci się stało, czego płaczesz?“ zapytałem go. „A bo dostałem na chleb od matki i tu mi upadło“ odpowiedział bąk wśród łez. Wyjąłem latarkę, zaczęliśmy szukać — jednak kilkucentymetrowa warstwa