Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/665

Ta strona została skorygowana.

żej aspirynę i jodynę itp. Rzeczywiście, wiele więcej dodać już nie mógł. „Ale myśmy z mężem, jak Pan tylko taki zagniewany wyszedł, zaczęli sami myśleć, a wiązać i mąż do mnie: Ja przecież nic nie jadł — to skąd gastryczna gorączka“, a Pan męża przecież badał i badał, pytał i pytał, toby nic prześlepić nie mógł. Krzywdę my człowiekowi zrobili niechcący, to ja i przyszła naprawić“ biadała zacna pani pułkownikowa. Ten bukiet ślicznych róż długo pozwalał mi się uśmiechać do zwycięstwa mojego uporu czy sumienności w poszukiwaniu diagnozy choroby pułkownika. Za odkrytą pod sumiastym wąsem pana pułkownika różę dostałem, pozatem, śliczne róże.


∗             ∗

Pamiętam z czasów mojej pracy na Woli chwile przykre, chwile, w których mojej najlepszej woli okazania choremu pomocy stawał wpoprzek chochlik organizacyjny. Nie zagłębiałem się wówczas, jak zapewne większość moich kolegów, w możliwości finansowe Kasy Chorych, dziwiła mnie jednak i drażniła zawsze dziwna powolność, ospałość i długotrwałość procesu umieszczania gruźlików w sanatoriach. Proces ten ciągnął się prawie zawsze długie miesiące, a proces chorobowy kandydata do sanatorium w jego warunkach bytowania posuwał się niewspółmiernie szybciej. W razie stwierdzenia zmian chorobowych i wskazania do leczenia klimatycznego, poddawało się pacjenta obserwacji, zbierało dane o temperaturze, prątkowaniu, obrazie rentgenologicznym i z całym bagażem danych kierowało na komisję. Ta komisja kierowała na komisję specjalną i w wypadku zakwalifikowania do sanatorium kandydat rozpoczynał wyczekiwanie na miejsce. W tym okresie odbywała się „therapia loco“, polegająca na wskazówkach dotyczących odżywiania, wzmacnianiu, zwalnianiu z pracy itp. Wizyty takie należały do najprzykrzejszych, jakie pamiętam. Jako lekarz obserwowałem szerzenie się procesu chorobowego — warunki odżywiania, warunki mieszkaniowe, wszystko zresztą, co się na pojęcie bytu takiego pacjenta składało — było sub flavo cane. Uświadamiałem sobie, że ta terapia jest zupełnie niewystarczająca, a pacjent zwracał się do mnie z niemym wyrzutem, po tygodniu czy dwuch tygodniach zaczynał narzekać głośno, wreszcie na Instytucję Kasy Chorych sypały się przekleństwa. Brakowało argumentów, by go uspokoić i nakarmić nadzieją — bo ten wlokący się czas wyczekiwania przy wzrastającej równocześnie rozpaczy pacjenta, który przeczuwał czy zdawał sobie sprawę z postępującej ruiny organizmu — odbierał nadzieję i jemu i mnie. Opowiadał mi jeden z kolegów z dzielnicy wolskiej, że był wezwany do gruźlika, zakwalifikowanego do sanatorium przed 4-ma miesiącami. W ciągu tych 4-ch miesięcy, pozostały z niego właściwie ossa et cutis. Dogorywał, przepojony goryczą i żalem i w dniu wizyty tego kolegi dostał właśnie zawiadomienie o miejscu w sanatorium. Komentarze na temat tego spóźnione-