Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/667

Ta strona została skorygowana.

Ludność Woli umiała być wdzięczną i umiała to okazywać. Leczyłem na ulicy Wesołej robotnika, wrócił z kliniki po zabiegu wycięcia odźwiernika na skutek wrzodu. Po ciężkim przebiegu pooperacyjnym rozwinęła się gruźlica płuc. Kończyły mu się prawa do świadczeń, napisaliśmy razem podanie, przyznano mu przedłużenie praw, poprawił się nieco, nie miał jednak sił do pracy. Miał młodą żonę i dwuletniego synka. W ciągu kilku tygodni nie wzywał mnie, co mnie zdziwiło. Kiedyś, będąc u jego sąsiadów, wstąpiłem do niego. Nie zastałem go. Żona jego wyjaśniła, że zabrał pierzynę i przeniósł się do matki — „bom mu obrzydła“. „Chodzę teraz do prania, dziecko zostawiam u sąsiadki“. „A co mąż? dlaczego go nie leczy?“, dopytywałem się. „Pan Bóg go wie“. Po upływie dwóch miesięcy kobieta ta odwiedziła mnie w domu i przyniosła prezent w postaci koszyczka ręcznie zrobionego z nakrochmalonej włóczki — „na gwiazdkę“. Chciała mi w ten sposób okazać wdzięczność za zajęcie się zdrowiem męża, który w tym czasie, pozbawiony już praw do świadczeń, nadal z nią poróżniony, dogorywał na gruźlicę.


∗             ∗

Rozmowy z robotnikami na Woli rzadko kiedy wybiegały poza troski ich dnia codziennego. Życzliwa rada, dotycząca czy to spraw chowania dzieci, czy to jakieś wskazówki profilaktyczne bywały głównie tematem tych rozmów. Unikałem rozmów o polityce, nie chcąc wysłuchiwać zbyt teoretycznych ich pomysłów, nie chcąc ich z drugiej strony drażnić swymi surowymi, dalekimi od demagogii poglądami. Unikałem też rozmów na temat Kasy Chorych. Ulegali oni zazwyczaj psychozie ogólnego narzekania i powtarzania zasłyszanych gdzieś i kiedyś plotek o instytucji, których ani z przyjemnością nie słuchałem, anim mógł całkowicie odeprzeć. Tłumaczyłem, że łatwiej jest krytykować, niż tworzyć i budować — przyznawałem, że są, owszem pewne braki, które stopniowo czas usunie, zwracałem uwagę na przyczynianie się samych ubezpieczonych do tego, że instytucja kuleje, zwracałem uwagę na wysiadywanie w poczekalniach kobiet z robótkami i dziećmi, na przeładowanie lekarzy pracą wskutek niepotrzebnego zgłaszania się z głupstwami, odbierającymi czas lekarzowi, czas, potrzebny na zajęcie się prawdziwie chorymi itp. Wielokrotnie rozmowy takie spełniały swój cel, uspokajały umysły, zamykały niesforne usta, usuwały niesłuszne uprzedzenia — wielokroć jednak czułem, że piszę kijem na wodzie.


∗             ∗

Inne były rozmowy „na Śniadeckich“. Nastrój tych wizyt u pomocnic domowych i u inteligencji urzędniczej, zamieszkującej śródmieście był arcyprzykry dla mnie. Wyczuwałem zawsze w stosunku do siebie pewną nutę wyrozumiałości połączonej z lekceważeniem. Byliśmy tam uważani