Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/670

Ta strona została skorygowana.

a nie może mnie narażać na dopłacanie do mojej pracy. Była to zresztą uboga robotnica. Rozmowa ta miała miejsce dnia 10 marca, pneumogeina była znowu na składzie w aptece kasowej i ogłoszenie już zdjęte. Poszedłem do lekarza naczelnego dzielnicy, przedstawiłem całą sprawę, dodając, że nawet, gdybym rzeczywiście coś przeoczył — to było by to moje pierwsze przewinienie tego rodzaju, dlaczego więc bez uprzedzenia mnie wydał zarządzenie poniekąd dyskredytujące mnie. Dziwne było stanowisko tego naczelnego kolegi. W ogóle nie uważał za stosowne chociażby uznać swojej omyłki, dopuszczalnej wszak w każdej pracy; nie, są bowiem ludzie, którzy objąwszy jakieś wyższe stanowisko przestają się mylić, jakby to było związane ze stanowiskiem. Ten kolega na stanowisku naczelnego lekarza ograniczył się jedynie do oświadczenia, że nie należy zapisywać środków, nieobjętych lekospisem i uznał sprawę za wyczerpaną.
Metamorfozy, jakim ulegała Kasa Chorych w Warszawie, wstrząsy i zmiany prowadzące do stworzenia Ubezpieczalni Społecznej zastały mnie poza Warszawą na stanowisku Dyrektora Szpitala Powiatowego w S. Obserwowałem tam z boku funkcjonowanie ośrodka leczniczego U. S., zastępowałem w ciągu 5 tygodni lekarza U. S. i miałem okazję poznać i ocenić pracę takiego ośrodka.
Ośrodek leczniczy w S. zatrudniał jednego lekarza i jedną pielęgniarkę-felczerkę. Lekarz przyjmował dziennie około 60 pacjentów, przy czym umiał to załatwić w ciągu godziny. Lekarz ten był oczywiście panem życia i śmierci ubezpieczonych, zamieszkałych na terenie tego ośrodka i skierowanie np. do specjalisty, do miasta oddalonego o godzinę jazdy koleją zależało całkowicie od jego widzimisię. Lekarz ten wszystkich klepał po ramieniu, wszystkich pocieszał bez względu na rodzaj choroby, wszystkim robił nadzieję rychłego wyleczenia. W roku 1936 otrzymałem propozycję zastępowania tego lekarza w czasie jego urlopu. Frekwencja była mniejsza, nie przekraczała 40 zgłaszających się. Przyznam się, że przy pewnym pośpiechu i szybko nabrawszy rutyny, traciłem na pracę w tym ambulatorium od 3 do 4 godzin dziennie. Widziałem tam rzeczy dość ciekawe. Ubezpieczeni wytrzeszczali na mnie oczy, kiedy chciałem ich badać, oburzali się na próby wprowadzenia zmian w leczeniu, czy ograniczenia ilości leków. Zgłaszał się np. do mnie starszy robotnik z rozległym wrzodem podudzia, któremu poprzednik mój w odstępach 4-dniowych zapisywał po 200 gr maści pellidolowej z odpowiednim dodatkiem materiału opatrunkowego i, stan ten trwał przeszło pół roku. Kobieta z żylakami podudzia zmieniała sobie opaski Ideal co dwa tygodnie. 200-gramowy flakon żelaza starczał na 1—2 dni. Pamiętam rodzinę pana K. urzędnika samorządowego, złożoną z małżeństwa i dwojga kilkoletnich dzieci, która stosowała sobie kąpiele z soli ciechocińskiej w domu codziennie przez cały okrągły rok. Pani K. przychodziła do Ubezpieczalni co 3-ci dzień ze specjalnie uszytym woreczkiem i przesypywała sobie z worka określoną ilość szufelek soli. Sklepik prosperował bardzo dobrze, obrót był