Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/671

Ta strona została skorygowana.

duży. Zagadnąłem kiedyś panią K. czy czuje się lepiej po tych kąpielach. „A tak, oczywiście, odkąd się kąpiemy, nie chorujemy tak często i mamy lepszy apetyt“. Cóż miałem tej pani tłumaczyć — wiara uzdrawia!
Jakie to jednak wszystko było dalekie od leczenia, od profilaktyki i jak mało miało wspólnego z zadaniami ośrodka! Jednak tego sobie jakoś ludzie nie uświadamiali. Społeczeństwo w S. godziło się z takim stanem rzeczy, chętnie się doń przystosowało, a jeśli się czasem słyszało utyskiwania z powodu jakiegoś śmiertelnego wypadku — odium tych utyskiwań dzieliło się wtedy równomiernie między owego lekarza i Ubezpieczalnię. Zresztą przemijało to jakoś szybko, bo stan powyżej opisany był dla wszystkich mniej więcej wygodny, a i lekarz ów wśród pewnych sfer miasteczka, szczególnie sfer kobiecych uchodził za męża opatrznościowego, „cierpiącego za Ojczyznę“, bo zemerytowanego ze stanowiska państwowego. Przyglądałem się temu stanowi z boku, zetknąłem się z tym w ciągu 5 tygodni zbliska i kiedy sobie uświadamiałem, że podobne stosunki mogą panować we wszystkich ośrodkach na ziemach polskch — robiło mi się smutno. Dziwiłem się, że nadmiernie rozbudowany w Polsce system kontroli pozwala jednak na utrzymywanie na powierzchni życia takiego dziwoląga i że stan ten może trwać długie, długie miesiące. Ostatnio na stanowisku lekarza nastąpiły zmiany, ale praca nowozaangażowanych ludzi natrafiała początkowo na kolosalne przeszkody, społeczeństwo nie mogło się wprost pogodzić z nowym porządkiem rzeczy, z badaniem, leczeniem itp. Wszelkie objawy niezadowolenia „ogółu ubezpieczonych“, piszących nawet petycje o utrzymanie dawnego stanu rzeczy i szykanujących przy każdej okazji nowych lekarzy, stopniowo jednak przygasły.
Obserwowałem to z boku i widziałem, że w jednej dziedzinie, w jednej grupie ludności istnieje fikcja ubezpieczeń chorobowych, gdy w tym samym czasie druga liczniejsza grupa ludności jest całkowicie przez ustawodawcę zapomniana i skazana, dzięki układowi stosunków społecznych, na dramaty, o których mało słyszymy, więc mało wiemy. Dramaty te widziałem często w mojej codziennej pracy Dyrektora Szpitala. Przywożono mi do szpitala chorych, z uwięźniętą przepukliną, po 6—7 dniach choroby, i nie stwierdzałem najmniejszej winy otoczenia chorego w tej opieszałości. Przywożono mi bardzo często chorych w stanie wyniszczenia czy niedokrwistości tak posuniętej, że albo ginęli, albo leczenie trwało długie tygodnie, a przyczyną ich stanu obok choroby było długie wyczekiwanie na decyzję Zarządu gminnego. Nie wiem, możliwe, że w innych powiatach stosunki były lepsze, ale w S. musiałem dojść do wniosku, że, jeśli ustawy o opiece społecznej, obowiązujące u nas, są może dobrze pomyślane, to jednak w zetknięciu z życiem nie zdały one stanowczo egzaminu.
Na stanowisku dyrektora szpitala spędziłem 8 lat, przetrwałem najtrudniejsze lata kryzysu, układałem wiele budżetów, walczyłem z najroz-