Ponadto na tzw. kolonii, tj. domkach zbudowanych przez kolejarzy, mieszkała „mądra“ kobieta, która leczyła ziółkami, czarami i zaklęciami. Cieszyła się ona dosyć dużym powodzeniem i do 1930 roku w kulturalnym województwie poznańskim leczyła ludność Starołęki. Trzeba dodać, że synowie jej byli potem moimi pacjentami.
Otóż w ten sposób skompletowany zespół niósł pomoc 3.000 ubezpieczonym i ich rodzinom.
W Starołęce istniała malutka apteka. Właściciel jej, człowiek bardzo sympatyczny, typ ruchliwego kupca, zwrócił się do mnie, nalegając, bym osiedliła się na stałe. Kasa Chorych miasta Poznania miała w tym czasie własną aptekę, ale nie opłaciło jej się zakładać filii w Starołęce, a ubezpieczeni nie mogli chodzić 7 kilometrów do Poznania pieszo po receptę. Aptekarz więc postarał się o koncesję na aptekę, a następnie chciał osiedlić lekarza. Ułatwiał mi więc wszystko, jak tylko mógł. Wskazał mi nawet mieszkanie w tym samym domu, gdzie mieściła się jego apteka. Właściciel domu, piekarz H., typ spolszczonego od dziada Niemca, chciał mi odsprzedać swoje mieszkanie wraz z meblami za 3.000 złotych. Panował wówczas bowiem system odstępnego mieszkaniowego nawet w takich miejscowościach jak Starołęka, a lekarz, chcąc otrzymać prawo praktyki w Kasie Chorych, jak już wspomniałam, musiał oprócz kwalifikacji lekarskich, rozporządzać znacznym kapitałem, by kupić mieszkanie oraz urządzić gabinet i poczekalnię. Lekarze byli ogólnopraktykujący, w każdym gabinecie musiała więc być szafka z instrumentami, krzesło ginekologiczne, oraz umywalnia. Wiele było wyrzeczeń, aby z pensji asystentki uciułać kapitalik, który stałby się podstawą do nabycia tego wszystkiego. Ale niechęć do „papierowej nauki“ była u mnie zbyt wielka, a chętka zetknięcia się bezpośrednio z życiem i wzięcie z nim za bary tak mnie frapowała, że nie patrząc na trudności, postanowiłam jednak osiedlić się w Starołęce.
Po osiedleniu się miałam bardzo wiele przykrości. Przede wszystkim z mieszkaniem, które mieściło się w oficynie. Dom co prawda stał nad samą rzeką, na górze, w „zaczarowanym“ dla mnie miejscu, między mostem kolejowym a owym wydającym rytmiczny szum parowym młynem. Z okien widać było na przeciwległym brzegu las dębowy i urocze gaje, ciągnące się nad Wartą. Ale to wszystko należy do poezji. Proza była następująca: brak kanalizacji i ubikacji w domu, brak elektryczności, a jedynie tylko oświetlenie gazowe. Wejście przez wiejskie podwórze, po którym spacerowały świnie i kury, brak telefonu, brak komunikacji z miastem, a wreszcie 3.000 zł odstępnego i 100 zł komornego miesięcznie.