Ale stokroć gorsze od warunków materialnych byty okoliczności natury psychicznej, które zmuszały mnie do głębokich refleksji. Ludność odnosiła się do mnie początkowo wrogo, nie tylko dlatego, że byłam kobietą-lekarzem, i to bardzo młodą kobietą i bardzo młodym lekarzem — to nie odgrywało zbyt wielkiej roli. Jak się przekonałam, moje koleżanki, zresztą po tym i ja sama cieszyłam się dobrą opinią jako lekarz, a ludność lubiła leczyć się u kobiet. Przyczyną początkowej niechęci do mnie było to, że byłam „nie tutejsza“. „Galilok z Kongresowy“. Mieszkanka „ciepłych krajów“, która przyjechała „tutejszym“ chleb odbierać. — Oto były głosy opinii. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że natrafiłam na ślad następującej intrygi. Lokatorka domu, w którym mieszkałam, żona robotnika jednej z okolicznych fabryk, chodziła po domach i zbierała podpisy przeciwko mnie, jako „nie tutejszemu lekarzowi“. Jednocześnie robiła dużą reklamę dr X. Lecz tu od razu sądzone mi było poznać skutki agitacji, że tak powiem — od podszewki. Wierzę do tej pory, że owa kobieta zbierała te podpisy „spontanicznie“, bez jakichkolwiek instrukcji i ekwiwalentu materialnego, tym nie mniej jednak zrobiła mi, o dziwo, dużą reklamę. Przez nią bowiem ludność dowiedziała się, że jest w Starołęce stały lekarz, do którego w każdym nagłym wypadku można się zwrócić. I tak się też stało. Nocne wezwania do chorych, przyjmowanie pacjentów rano — zrobiło się od razu moją koncesją. Po południu pacjenci natomiast się rozdzielili. Znaczna część kobiet korzystała z usług przyjezdnego doktora X, który po moim osiedleniu się dojeżdżał jeszcze do Starołęki przez przeszło rok, mimo, że zasadniczo nie wolno lekarzowi wykonywać praktyki lekarskiej w dwóch gabinetach prywatnych. Oczywiście przez ten czas zarobki moje były bardzo niewielkie, gdyż pacjenci „kasowi“ nader pomału przyzwyczajali się do nowego lekarza. Zresztą miałam też z początku wśród rodzin robotniczych i chłopskich opinię zbyt postępowej i niezbyt przyzwoitej. Kazałam bowiem zwracającym się do pierwszego badania rozbierać się. Widocznie pacjenci nie byli zbyt przyzwyczajeni do tego rodzaju leczenia. Wyczekiwania w kolejce na schodach, otrzymywania lekarstw „na oko“ lub pod dyktando chorego, byle by było dobre w smaku, weszło tu w przyzwyczajenie. Do mojego nowatorstwa w badaniu i zapisywaniu lekarstw mniej smacznych należało się więc dopiero przyzwyczaić.
Ulubionym zajęciem mieszkańców tego głuchego przedmieścia Poznania, zresztą jak i innych miasteczek prowincjonalnych, było wylegiwanie się w oknach na poduszeczkach i przypatrywanie temu, co się dzieje na ulicy. Niektórzy mieli nawet specjalne lusterka, które, ustawione pod kątem, pozwalały widzieć jednocześnie obie strony drogi. Otóż moja gospodyni, zażywna piekarzowa H., obserwując mnie od miesiąca, jak biegałam do mieszkań chorych orzekła:
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/70
Ta strona została przepisana.
Ludność a nowy lekarz.