sypią się z chrzęstem, jeśli je namiętniejszy, rozpaczliwszy cios toporu od macierzystej bryły odłupał i odtrącił. Czasem zadrga tylko samo żelazo topora czystem metalicznym dźwiękiem i wyrwie się groźna, rozpaczliwa, przeklinająca prawie modlitwa zbyt strudzonego pracownika: »Święty Boże, Święty Mocny« — i nie zmiłowania już błaga, lecz zguby i ostatecznego spoczynku.
Ani jednego z darów, które tworzą wielkich poetów, Kasprowicz nie przyniósł gotowego z sobą.
W mowie jego dziwnie chropawej najpieszczotliwsze słowa twardniały, najgładsze — nabierały ostrości i rysów. Nigdy słowa nie dźwięczały mu w ustach, jak śpiewna melodya, nigdy nie układały się w cudne, grające zda się zwroty. O wszystkie zgrzyty, o wszystkie szorstkości mowy polskiej Kasprowicz otarł się i uderzył. Strofy, które sam stworzył — np. te, które nazwał »z Fauny i Flory naszej« — najeżył kolcami i powyginał tak boleśnie, że każde słowo zdławione jest i nie ma dźwięku: trudno je nawet na głos wymówić. Tajemnica melodyi, którą nieraz najmniejsi nawet poeci odgadnąć potrafią, była dotąd dla Kasprowicza zamknięta i niedostępna. Ani jednego bodaj z jego wierszy nie rzucono pod muzykę. Co więcej, przez dziwne opętanie, szorstkości od mocy nie odróżniając, rozmiłował się w niej; świadomie nadużywać jej począł — i aż do ostatnich prawie czasów brzydotę słowa, nienaturalny układ wiersza i strofy jakby przemocą sobie nadawał. Tak samo jak twardym był język, twarde, ciężkie, prawdziwe, nielotne były myśli, które Kasprowicz niósł za sobą.
Strona:Pisarze polscy.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.