Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/149

Ta strona została przepisana.

niem, nie powinien pozwolić, ażeby lud moim hymnem się modlił.
Wytężył słuch. Cisza szybko wyzuwała się z wszelkich głosów. Już zrzadka tylko odzywały się w niej krótko ucięte nawoływania, pospieszne rozmowy, stukot kopyt i przeciągłe stękanie bydła. Nareszcie zdawało się Arjosowi, jak gdyby w jednej chwili zabrzmiał ruch masy nóg ludzkich, który zamienił się na niewyraźny szum i rozwiał się w ciszy. Nie mogąc związanemi rękami otworzyć namiotu, Arjos zawołał.
Idalu!
Młody chłopiec stojący na straży, wetknął głowę.
Idal. Czego chcesz?
Arjos. Jeżeli Moron nie kazał mnie udusić, to uchyl zasłonę namiotu, bo mi już powietrza zbrakło.
Idal. Nie zabronił, więc ci otworzę.
Arjos. Czy dokąd wyszli?
Idal. Nie.
Arjos. Czemu śpiewali?
Idal. Dziś pełnia księżyca, kapłani zwolali lud na modły.
Arjos. A wiesz, czyja to pieśń?
Idal. Twoja, Arjosie.
Arjos. Nie wierzę temu. Czyżbym ja tu siedział skrępowany, gdybym ułożył hymn miły bogu i ludziom? Mylisz się...
Idal. Nie, znam inne twoje piosenki — śliczne.
Arjos. Ty, któremu mnie pod straż oddano? To nie