Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/189

Ta strona została przepisana.

Znów może po staremu do gawędki staniem.
A w daremnej gawędzie aby duch nie skonał,
Może pokutnem czołem grzmotniem w konfesyonał,
Pójdziem na miedze polne ojcowskiemi ślady,
Wybadamy wieśniaka, czemu taki blady?
Naszych dziewic i niewiast zapytamy szczerze,
Skąd się na pięknych ustach na uśmiech dziś bierze?
Glebę litewskiej ziemi, zwyczajnie, jak młodzi,
Ogrzejem ciepłem sercem, to bujniej zarodzi.
A choćby zamiast pióra trzymał piorun w dłoni,
Takich nam pogadanek krytyk nie zabroni.
1860. Wilno.


SEN I KABAŁA.

I.

Morfeuszu! sklej mi oczy,
Niechaj jaki kraj uroczy
Zobaczę!
Siedzi sobie ponad Nilem
Ptaszek, zwany krokodylem,
I płacze.
Bieży sobie ciche jagnię,
Co się wody napić pragnie,
I pyta:
— Krokodylku! co to znaczy?
Na twym dzióbku łza rozpaczy
Tak świta?
— Synu owcy i barana!
Twemu sercu litość znana,
Daj uszko.
W mej boleści ulżę może,
Gdy do głębi ci otworzę
Serduszko!
I baranek dał skok chyży,
Ze współczuciem doń się zbliży.
I rzecze: