Czyż drogiej ambry zbytkowną wonią
Splamiłem ciebie przez mnogie lata?
Czy tam, gdzie trzosem na ciżbę dzwonią,
Sponiewierałem u ścian magnata?
Nie chciałem ciebie, Pan Bóg mi świadkiem,
Zdobić we wstęgi albo we złoto;
Ty byłaś dumna polowym kwiatkiem,
Ty mię nie rzucaj, stara kapoto!
Przebywszy razem słoty, pogody,
Takie boleści, takie rozkosze,
Nie dziw, że zginął nasz połysk młody,
Że przyszło wkońcu spłowieć po trosze.
Dziś przysypanych zimy szarugą
Smutne przeczucia wspólnie nas gniotą.
Służ mi do trumny — czekać nie długo.
Ty mię nie rzucaj, stara kapoto!
Myśmy w trzynastu do stołu zasiedli,
A jam niechcący rozsypał garść soli.
Co tam złe wróżby? czegoście pobledli?
Oto śmierć ku mnie zbliża się powoli!
Ona się zbliża uśmiechnięta, młoda;
Na jej przyjęcie w puhar się uzbroję.
Począłem pieśnię, porzucać jej szkoda.
Ja, moi bracia, śmierci się nie boję.
Jak gdyby gościa, gdy na ucztę zową,
Równianką kwiatów swe czoło uwieńcza.
Ja tylko jeden widzę ją nad głową,
Nad nią promienna połyska się tęcza.
Uśpione dziecię na swych ręku trzyma
I ciężki łańcuch, stargany na dwoje.
Dajcie mi puhar! choć mam przed oczyma,
Ja, moi bracia, śmierci się nie boję.