Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/331

Ta strona została przepisana.

A choć bezsilny, zaledwie oddycha,
Podniósł z posłania swoją hardą głowę
I słabym głosem tak mówił do mnicha:

III.

Mojej spowiedzi, posłanniku Boży,
Przyszedłeś słuchać — dobra twoja rada:
Jakoś lżej sercu, kiedy się otworzy,
Gdy przed kimkolwiek swą boleść wygada.
Dziękuję... słuchaj... lecz żyjąc na świecie,
Chodziłem z ludźmi drogą nieobłudną,
Z życia nie wiele czego się dowiecie,
A całej duszy wygadać za trudno.
Ja krótko żyłem, w niewoli, w klasztorze,
A takie życie to pożal się Boże!
Dwa takie życia spokojne, za kratą,
Dałbym za jedno życie pełne wrażeń.
Nie miałem uczuć — oprócz sennych marzeń, —
Jedną namiętność — lecz ognistą za to:
Zawładła sercem — jej zabójcza siła
Wgryzła się w piersi — i duszę spaliła.
Ona, gdy w celi modlę się do Boga,
W oczach i myślach stawi i promieni
Zamglone góry, kędy rzeź i trwoga,
Gdzie ludzie wolni, jak orły w przestrzeni.
Jam tę namiętność, co dziś w sercu noszę,
Karmił tęsknotą i łzami gorzkiemi;
Mówię to wobec i Niebios, i ziemi,
I przebaczenia za mój grzech nie proszę.

IV.

Starcze! słyszałem, żeś mi zbawił życie;
Pocoś to czynił? — by trzymać w uwięzi?
Liść z macierzystej oderwan gałęzi
Dlaczego jeszcze do ziemi szczepicie?
Co miało uschnąć, niech marnie usycha