Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/332

Ta strona została przepisana.

Raczej, niż zwolna ma zawiędnąć w głuszy!
Ocalić dziecię i skazać na mnicha,
Czyż to nie znaczy zabić je na duszy?
Nikogo tutaj nie mogłem, nikogo
Nazywać ojcem albo matką drogą,
Sądziłeś, starcze, że wśród obcej strony
I niedostępnej celi pustelnika
Człowiek od świętych wyrazów odwyka,
Zapomni uczuć, z któremi zrodzony...
Próżno! bom widział, jako drudzy mieli
Krewnych, ojczyznę, domowy zakątek;
Jam nie miał nawet — grobowych pamiątek.
Z któremi serce bliżej się podzieli!
Więc zaniechawszy płakać bezkorzystnie,
Przysiągłem sobie w głębi mego łona,
Że pierś samotna, tęskna, rozogniona,
Do bratniej piersi kiedyś się przyciśnie...
Choćby do piersi nieznanego człeka,
Byleby rodem z daleka... z daleka,
Gdzie moja ziemia, rodzice i bliźnie...
Biada mi! biada! — urojenie znika,
Umrę, jak żyłem na cudzej ojczyźnie,
Jako sierota — w pętach niewolnika.

V.

Myślisz, że może przez bo jaźń niegodną
Lękam się trumny — ej, baśnie to, baśnie!
Tam uroczyście, spokojnie i chłodno,
Tam — ludzie mówią, że cierpienie zaśnie.
Lecz moje serce... lecz krew moja młoda —
Nie chcę umierać — bo mi życia szkoda!
Wir młodych marzeń szalony, skrzydlaty,
Któremi dusza tak żywo przejęta...
Możeś ich nie znał? lub zapomniał z laty,
Co jest nienawiść? co jest miłość święta?
Możeś z wysokiej monasterskiej wieży