Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/466

Ta strona została przepisana.

Wszedłeś, jak gwiazda życzliwej otuchy,
Co, skoro błyśnie, już burza ustaje,
Już płyń, okręcie, na morzu swobodnie!
Gdy berło nasze z ręki Jagiellonów
Śmierć wytrąciła, zeszli się przychodnie
Zagarnąć spadek opuszczonych tronów;
Z kraju Francuzów przyszło książę zacne,
Starowny Henryk — długo się kłopota,
Aby, przemogłszy umysły niełacne,
Pozyskał na się rozdzielone wota.


X.

Siła pracował: przeciwnych niemało,
Nie wszystkie serca szły za nim spokojnie;
Nie wszystkie dusze zarówno łechtało
Rzęsiste złoto, co rozsiewał hojnie;
Nie każdy wierzył, że wypełniać zacznie
Co przyobiecał; dosłyszałeś w kole,
Jako niemądrze i jako niebacznie
W ręce Francuza składać Polski dolę.
Lecz gdzież do tyla ostry wzrok człowieczy,
Coby w przyszłości wyczytywał snadnie?
Lub coby, patrząc na pierwiastek rzeczy,
Zdołał wywróżyć, co nadal przypadnie?


XI.

Bo w tylu klęskach dźwignionych na sobie,
Co na Sarmatów cisnął los zajadły,
Wśród niebezpieczeństw, jakowe w tej dobie
Z Walezyuszem na Polskę przypadły,
Żaden poeta lub wieszcz zawołany,
Żadnaby mądrość nie zgadła głęboka
Tego: co przyjdzie, że ów król wybrany,
Co ledwo siedział na tronie pół roka,
Nosi w swem sercu tajemne zamiary —
I w ciemnej nocy, omyliwszy czaty,