Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/709

Ta strona została przepisana.

Że musicie zwierzętom za jaskinie służyć),
Czemu, gdyśmy, ratunku wołali tak srodze,
Nie chciałyście nam echa waszego przedłużyć?
Pomnicie, kiedym krzyczał, jak marzący we śnie,
Kiedy mię przerażała towarzyszów strata:
Co tu jęków! co płaczu! ryczałem boleśnie,
Jako błędny Eneasz po zgonie Achata.
To drżę, to w trwożne serce znowu ducha biorę,
Badam, czy żyję jeszcze? — strach dał mi przestrogę,
Że jeszcze nie umarłem — stawiać kroki spore,
Przez gęstwiny i pola uciekam, jak mogę.
Biegłem, gdzie zwaliskami kończyło się pole,
Widok mię chat wieśniaczych ośmielił po trosze,
Wpadłem tu, jak posłaniec mej własnej niedole,
I płacząc, o schronienie i ratunek proszę.
Przyjęli mię wieśniacy; gdy strachu już niema,
Czułem, jak idzie para i pot z mego czoła,
Jak się chwieją kolana, jak się pierś wydyma,
A język odrętwiały słowa rzec nie zdoła.
Współbolały nade mną poczciwe wieśniaki,
Podzielały mój przestrach i moje rozpacze.
Opowiadałem traf mój przez gesta i znaki,
(Bo się mową tutejszą niełacno tłomaczę).
Ciżba przygód ciekawa zewsząd mię otacza, —
Łzy moje wywołały łzy w całej drużynie,
Widzę rosę na oczach każdego słuchacza,
Widzę, jak bujna kropla na twarzy ich płynie.
Potem ucztę wieśniaczą zastawili przy mnie:
Zsiadłe mleko i wodę z poblizkiej krynicy.
Zasiadłem, czerpam wodę, rzeźwię się na zimnie,
Lecz mi łza do napoju siąknie ze źrenicy.
Od łez woda zdrojowa zagorzkła w puharze,
Nie mogło brać posiłku bolejące łono.
Więc po skromnej wieczerzy dobrzy gospodarze
Sianem mi potrząsnęli pościółkę zieloną.
Ległem — a trwożne myśli biły się do głowy,
Mdłe członki nie zdołały wypocząć do rana.