Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/712

Ta strona została przepisana.

Jakże jasna korona jego majestatu!
Jakże nań oczy ziemskie wytężyły oko!
Czołem z pod firmamentu rozkazywa światu,
A tyarą nad chmury błyszczy się wysoko.
Wielki przestwór i wielkie prace jego głowy,
W nim skupione i ziemskie, i niebieskie dzieła.
Oto, jak wielkim celom święty gród Piotrowy
Twa ręka, Konstantynie, z rozwalili podjęła!
Tyle wieków już liczy jego chrzestna karta,
Lecz go praca nad światem dotąd nie unuży.
To dźwignia kuli ziemskiej, na Niebie oparta,
Gmach, kędy ramię Boże za kolumnę służy.
Gdy w milczącej zadumie oglądam te mury,
Dążąc ulicą między gęste winogrady,
Już ciemniało, na ziemię padał mrok ponury,
A na niebie, ślad słońca, ledwie płomyk blady.
Oto dom Farnezyjski, wieczernik dla gości,
Zwana imieniem Jezus ta mieścina Boża.
Oto ranek — my w Rzymie, w krainie światłości.
W krainie muz łacińskich, w stolicy Grzegorza.
Tutaj Apollinowi cała rzesza służy,
Tutaj igrzysk parnaskich Pieryda słucha....
Lecz ten dom, ten spoczynek, kres naszej podróży,
Był kresem niespodzianej boleści dla ducha.
Nikolaj, co w ojczyźnie jeszcze cierpiał siła,
Był męczony od febry przez całe bezdroże;
Gdy mu wnętrze gorączka sroga przepaliła,
Legł tutaj niespodzianie na śmiertelne łoże.
Ach! dlaczegoż, dlaczego taką wieść mam głosić!
Blada śmierć już zastygła na braterskiej twarzy.
Ani zioła z Korcyry ulżyły mu dosyć,
Ani środki leczebne meońskich lekarzy.
Widzieliśmy, widzieli, drodzy towarzysze!
Jak smutnie nas pożegnał towarzysz umarły...
Czy go łzami opłaczę, czy wierszem opiszę,
Kiedy łkania bolesne: mój oddech zaparły?
Ja łzami na twą pamięć oblicze zaleję,