nego głosu dzwonków. Usnąłem. I znów płacz dzieci mieszał się z ich dźwiękiem, i pomimo woli zastanawiałem się, co będzie dalej z dziećmi, i jak niedługo Skogstad podobny stanie się raczej do szpitala. Jakże inaczej myślałem o tej starej siedzibie, jadąc tutaj.
Przypominałem sobie to wszystko, gdy dwa miesiące później jechałem znowu tą samą drogą z Atlungiem i on opowiadał mi o wszystkiem, co po moim wyjeździe zaszło. Przez ten czas byłem za granicą, a z nim spotkałem się w mieście. To zaś, co mi opowiadał, przytaczam mniej więcej swojemi słowami:
Dzieci dostały zapalenia płuc, choroba była niebezpieczna, ale pani Atlung była pewna, że wszystko to, stało się dlatego, ażeby mogła zatrzymać je przy sobie. W lesie już, mąż jej przysiągł, że ich jej nie odbierze. Szczęście tedy i spokój zapanować miały w domu. Zwierzyła się też mężowi, że od pół roku modliła się, aby Jezus w jakikolwiek sposób temu zapobiegł. Pomoc w tem miała w ojcu i w Stinie. Wierzyła, iż wkoło niej wszystko sprzymierzyć się w tej modlitwie było powinno.
Tak przekonała Atlunga i zajęła go dziećmi, że nie dostrzegał zupełnie jak, chorą jest biedna żona. Nie zauważył też tego nikt, z powodu jej niezwykle pogodnego stanu umysłu i napięcia, jakiem tchnęła cała jej dusza. Widzieli wszyscy, że jest chora i że ma gorączkę, ale o niebezpieczeństwie nikt nie myślał. Łóżko, w którem leżała matka, przystawili na jej prośbę do łóżeczek dzieci.
Pewnego dnia, Atlung przyszedłszy z fabryki do domu, wszedł prosto do pokoju chorych. Osoba pielęgnująca ich usnęła, dzieci też spały, a ponieważ żona nie odzywała się do niego, jak zwykle, więc sądził że i ona we śnie odpoczywa. Pochyliwszy się nad
Strona:Pył (opowiadanie norweskie) 034.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.