biwszy tą ostatnią czworonożnego syna Donu, porwał go za uzdę. Podszedłszy potem do nieżywego kozaka, wziął jego nahajkę, wskoczył na siodło, gwizdnął, i o padającym zmroku ruszył pędem ku granicy galicyjskiej.
Kto czytał Marję Malczewskiego, ten wie, ile jest poezji w takiem karkołomnem cwałowaniu po nocy. Lada chwila można się zaczepić o gałęź, albo też wskutek utknięcia szkapy wylecieć z siodła i uderzyć nosem 0 jaką kłodę. Przytem wiatr gwiżdże i roztwiera z przodu suknie, któremi się trudno całkiem dokładnie obtulić, a ciągłe podpędzanie rumaka piętami i nahajką, wprawia ciało w ruchy niezmiernie fantastyczne, słowem, że
„koń, step, jeździec, ciemność — jedna dzika dusza!“
Wszystko to w wierszach i w rzeczywistości sprawia efekt przecudny, romantyczny. Żałuję mocno, że jaki malarz nie widział mego lordowskiego Farysa, kiedy wsadziwszy berlacze w krótkie strzemiona kozackie, z szalem i futrem rozwianem przez wiatry, w siwej bałagułce na głowie i wywijając nahajką, przesadzał kopiec graniczny, dzielący burzliwą Kongresówkę od lojalnej i błogosławionej ziemi galicyjskiej, i kiedy oddychając całemi piersiami tutejszem konstytucyjnem powietrzem, rzucał po za siebie wzrok wstrętu w te lasy, rąbane kartaczami, pełne krwi i trupów niepogrzebanych, rozlegające się echem jęków skonania i dziką wrzawą walk, niemających przykładu w dziejach cywilizowanego 1 barbarzyńskiego świata. Raz jeszcze mróz przeszedł po grzbiecie Jego Wysokości, a potem pochylił się na szyję bieguna, i przedrzeźniając jego dawnego pana, krzyknął sobie na ochotę:
— Ho, Łowi-i! łowi-i!
Koń snać zrozumiał to wezwanie, i zbierając raźno