Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/146

Ta strona została przepisana.

zrobi nam coś?“ — „On nie, ale to, co potem przyjdzie“ — Stary stanął i podsłuchiwał. „Teraz musimy wszyscy zachować zupełne milczenie“ rzekł.
Natychmiast nastała w izbie cisza taka, że nie słyszano nawet oddechu ludzkiego. Raz jeszcze odezwało się szczekanie psa dokoła domu. Potem słabło powoli i można było śledzić za tem, jak pies pogonił przez bagniska nad Langforsem i przez górę na drugą stronę doliny. Teraz wszystko ucichło.
Wtem jeden z chłopaków nie mógł się powstrzymać i rzekł: „Teraz pies oddalił się“. Nie mówiąc ani słowa, Ingmar Silny wyciągnął dłoń i dał mu policzek. Potem znów nastała cisza.
Z daleka, na najwyższym szczycie Klakbergu odezwał się teraz głośny ton. Było to coś, jakby świst wiatru, ale mógł to być sygnał rogowy. Tu i ówdzie usłyszano przeciągły dźwięk, potem hałas i uderzanie kopyt i parskanie. Z góry szło to wszystko z ogromnym turkotem. Usłyszeli to na pochyłości góry, potem na skraju lasu, nareszcie tuż nad głowami. Było to, jakgdyby grzmot toczący się po powierzchni ziemi, jak gdyby cała góra zwaliła się w dolinę. A gdy poczuli je z bliska nad sobą, wszyscy pospuszczali głowy i przytulili się do siebie. „Zmiażdżą nas, zmiazdżą nas!“ pomyśleli.